Saturday, August 31, 2013

"Poproszę 20 dekagramów tarantul."

W związku z tym, że nie dzieje się nic a'propos mojej przygody jako au pair (minęły dopiero, albo aż, dwa dni od akceptacji mojej aplikacji, a mam wrażenie, jakby to było dwa tygodnie temu i już mam dziwne schizy, że nikt mnie nie chce, i że nigdy nie wyjadę...), napiszę o czymś innym. Chociaż powiem Wam najpierw, że byłam ostatnio u dentysty. Wiem, że to bardzo ciekawe i na pewno wartościowe dla Was info ;), ale wiecie, o co chodzi... Naczytałam się, że leczenie zębów w Stanach jest tak kosztowne, że w głowie mi się to nie zmieściło nawet, więc wolałam się zebrać i to załatwić. Na szczęście wszystko jest w porządku, więc kolejny punkt przygotowań mogę odhaczyć jako "wykonany".

Czuję, że ten dzień nie będzie należeć do najlepszych, bo już od samego rana coś jest nie tak...
Najpierw obudziłam się godzinę przed budzikiem, bo śniły mi się... pająki. Ten, kto czytał zakładkę "o mnie" wie, że panicznie boję się tych obrzydliwych potworów. Dokładniej chodziło o to, że byłam w sklepie spożywczym i jakiś mężczyzna powiedział do ekspedientki: "poproszę 20 dekagramów tarantul" i ona zaczęła mu je nakładać jakąś łyżką do plastikowej siatki tak, jak cukierki. (?!) Zaznaczam, że były to żywe pająki. Taki sen nie jest tym wymarzonym i potrzebnym, i normalnie aż sprawdzę w senniku, co to oznacza. 
"Pająk symbolizuje często potrzeby seksualne i inne namiętności, w które się uwikłaliśmy. Jest to często związane z lękiem i poczuciem winy. Być może ktoś chce cię wplątać w intrygi. Masz szansę na pomnożenie swojego bogactwa, zyskasz powodzenie wśród przyjaciół i poważanie wśród współpracowników. Zacznij bardziej ufać ludziom, szczególnie tym, którzy chcą dla ciebie dobrze."
Ok, to ja bym prosiła o pomnożenie mojego bogactwa ;).
Drugą rzeczą, która mi się nie podoba, jest fakt, że nie mogę pogodzić się z tym, że wczoraj znalazłam na Allegro sukienkę, której szukam od dawna, i której potrzebuję na za tydzień. Powinnam się cieszyć? No nie bardzo, bo nie ma mojego rozmiaru... Wygląda ona tak - klik. Widział ktoś coś, gdzieś? Niby taki prosty krój, a tak ciężko znaleźć! Musi być czerwona, bardziej dopasowana na górze i ciut poszerzana na dole, najlepiej z takiego materiału, żeby wiatr nie podwiewał za bardzo do góry. Taką sobie wymarzyłam. Stwierdziłam, że mogę dać nawet 250zł, jak będzie trzeba, co jest niezłym wyczynem z mojej strony, bo: a) nigdy nie kupuję tak drogich rzeczy i b) jest to połowa opłaty za wizę!
Po trzecie, jak robiłam sobie sałatkę, żeby wziąć ją do pracy (gdzie jestem dwie godziny za wcześnie, tak btw), to wywaliłam paprykę na podłogę, później skaleczyłam się w palec i niby delikatnie, ale tak krew leciała, że kilka razy musiałam plaster zmieniać, a potem zwaliłam ze stolika dwa pudełeczka z przyprawami i wszystko się rozsypało po całej podłodze.
Ale najgorszą rzeczą były dziś moje włosy... Czy ktoś mi może wytłumaczyć, dlaczego tak jest, że gdy zakręcam sobie grzywkę po jednej stronie (po lewej, jeśli to ma jakiekolwiek znaczenie), to wszystko pięknie wychodzi, natomiast robiąc DOKŁADNIE TO SAMO po stronie prawej, za ch... nie chce się zakręcić?! Po prostu nie i koniec. Co więcej, stałam nad tym w łazience 15 minut z prostownicą w ręku, bo ja prostownicą kręcę włosy, i klęłam tylko non stop. W końcu udało się ogarnąć i prawą stronę. Wypsikałam chyba połowę opakowania lakieru do włosów i wszystko ładnie, pięknie, wychodzę zadowolona z domu. Wchodzę do pracy, patrzę w lustro... No załamka. Wszystko się wyprostowało i nie ma ani śladu po moich fajnych 'zawijasach'. Oh, brak mi słów...

Na zakończenie dam Wam jedną z moich ulubionych ostatnio piosenek... 


Miłego dnia!!

PS. Mam nadzieję, że moje notki nie są za długie i Was nie zanudzam ;).

Thursday, August 29, 2013

"Your application has been approved!" / parę słów o edukacji

Zawsze, gdy się budzę, to sprawdzam telefon, zanim w ogóle zrobię cokolwiek innego. W końcu to dodatkowe parę chwil, które można spędzić jeszcze w łóżku. Teraz wstawanie to pół biedy, bo jest jasno, a jak będzie zima?! Nie będzie już tak kolorowo. Dobrodziejstwem jest mieć internet w komórce, bo przynajmniej wszystko dociera do nas szybciej. Zwłaszcza w sytuacji, gdy ma się popsutą ładowarkę od laptopa (czyt. ja). No, także gdy zadzwonił mi budzik o godz. 6:00, rozwinęłam pasek powiadomień i wśród setek rzeczy z fejsa i whatsapp, widzę maila od "aupair". Temat: "Your application has been approved". Yaaaayyyy! WRESZCIE. Także tak, moi drodzy, wchodzę do gry! Powiem Wam, że był moment, że już się trochę martwiłam. Tym bardziej, że nie miałam pewności, że w ogóle zdjęcia mi zaakceptują. Poza tym miałam wrażenie, że coś tam jest nie tak, że jednak nie będzie tak dobrze tym razem. No, ale na szczęście, dziesiątego dnia od chwili, gdy zamknęłam swoją aplikację, została ona zaakceptowana. Uff. To teraz ciekawe, ile będę czekać na pierwszy match ;).


Odpowiadając na prośbę jednego z gości - mój list i filmik wrzucę w tym tygodniu :).

***

Pomyślałam, że na jeden komentarz odpowiem w notce, więc sorry za brak odzewu! Gdyby nie to, że tyle ludzi w internecie już mnie zna, to pewnie nie opowiadałabym tyle o sobie, ale co za różnica, w końcu nie robię nic złego :).

Po gimnazjum, które było i nadal jest największym koszmarem mojego życia, poszłam do technikum hotelarskiego. Pierwsze dwa lata były naprawdę fajne! Podobały mi się zajęcia zawodowe, np. angielski zawodowy albo obsługa konsumenta, która była lekcjami praktycznymi, i na które zawsze musieliśmy ubierać się na galowo, czyli tak, jak do pracy w hotelu. Na zajęcia hotelarstwa zawsze musiałam wyjmować mój kolczyk z wargi, bo nauczycielka dostawała palpitacji serca za każdym razem, gdy mnie widziała. Praktyki w 5* hotelu w Warszawie też były super. Nawet to sprzątanie pokoi było w jakimś tam stopniu interesujące (btw, goście z Hiszpanii i Włoch byli największymi brudasami ever!!). Jednak jakoś pod koniec pierwszego semestru trzeciej klasy musiałam zacząć jakoś zarabiać, a bycie w technikum uniemożliwiało mi pójście do jakiejkolwiek pracy. Wiecie, miałam 18 przedmiotów... Tyle dobrze, że nie chodziłam na wf. Poza tym nie ukrywam, że przestałam myśleć, że to praca dla mnie. Co prawda zajmowałam się statystowaniem w różnych programach, serialach i filmach, ale spójrzmy prawdzie w oczy - to jedynie parę złotych za jeden plan, który trwał zazwyczaj po 12 godzin, więc żadne tam zarabianie, a jedynie kasa na drobne wydatki życia codziennego. Dorabiałam też sobie, obsługując bankiety w najlepszych warszawskich hotelach. Lubiłam to, gdy przygotowywałam jakąś imprezę, gdy nakrywałam do stołu, składałam serwetki w przeróżne figury... Gorzej było, gdy musiałam stać nieruchomo lub nawet spacerować sobie po sali, w ręku trzymając tacę z kilkunastoma kieliszkami z winem. Później nie mogłam wyprostować ręki w nadgarstku, a kręgosłup pękał mi na pół.
Zmieniłam więc szkołę na liceum dla dorosłych, gdzie miałam zajęcia trzy razy w tygodniu i wtedy właśnie znalazłam pracę w szkole tańca, gdzie jestem do dziś. Podobała mi się ta szkoła! Nauczyciele byli super. Tacy życiowi, traktujący nas jak dorosłych ludzi (byli tam uczniowie nawet 40letni!), a nie jak rozwydrzone dzieciaki. Zaznaczam, że nie jest to szkoła dla nieuków, co już kiedyś usłyszałam! Byli tam głównie ci, którzy nie mieli czasu na normalne liceum, np. ja, bo musiałam iść do pracy; mój kolega, bo jest tancerzem i jeździ non stop na konkursy i pokazy; inny kolega, bo gra w koszykówkę... Liceum to skończyłam w grudniu 2012 roku, czyli nieco ponad pół roku temu. Z lekkim opóźnieniem, no ale było to spowodowane tym, że liceum trwa 3, a technikum 4 lata, więc system nauczania i rozkład przedmiotów na lata jest zupełnie inny. Dlatego też musiałam iść do klasy drugiej, ale nie miałam już ani chemii, ani fizyki, co było genialne, bo nienawidzę tych przedmiotów (matma została, musiałam przeżyć jakoś).
Teraz od października powinnam iść na studia, natomiast postanowiłam nie studiować w Polsce. Doszłam do wniosku (po obserwacjach tego, co się dzieje z ludźmi w naszym kraju, między innymi z moimi znajomymi, starszymi ode mnie), że studiowanie tutaj mija się z celem. Poza tym, nie miałabym nawet żadnego pomysłu! Poza filologią angielską, którą studiowałabym raczej jako hobby, bo praca po tym żadna. Dlatego też padł pomysł wyjazdu do Stanów, by dać sobie jeszcze trochę czasu i zastanowić się, co ja chcę w ogóle robić.

Boże, to jest takie okropne, że ja, Warszawianka od urodzenia, osoba dumna z tego, że jest Polką, mająca tu mnóstwo znajomych i świetne wspomnienia, nie widzi swojej przyszłości w tym kraju. No zwyczajnie nie wyobrażam sobie mieszkania tu, naprawdę. Moja wyobraźnia jest ogromna i często widzę takie rzeczy, że jedyne, co pozostaje, to złapanie się za głowę i pomyślenie: "czy ciebie już do reszty powaliło?!" :D. W tym przypadku jednak jej granice są tam, gdzie pada hasło: "mieszkać w Polsce do końca życia".

Gdzie chcę być? Nie wiem :). Okaże się, gdzie mnie wywieje. Wiem jedynie, że chcę mieszkać daleko stąd. Jestem otwarta nawet na Australię ;).

By the way, pokażę Wam zdjęcie, które zrobiłam niedawno, tak a'propos tego, co miało być główną tematyką tego bloga, czyli wyjazdu do Stanów...

Trochę Ameryki w centrum Warszawy :).


***

Z ciekawostek z dnia codziennego powiem Wam, że zapomniałam, że dziś nie ma u mnie ciepłej wody i myłam włosy w lodowatej. Efekt jest taki, że zamarzł mi mózg haha Ale wiecie, jaki jest plus? Włosy płukane w zimnej wodzie mają fajny blask po wysuszeniu :).

Miłego dnia!

Tuesday, August 27, 2013

Jak się nie ma, co się lubi...

...to się lubi tych, co mają! Nie no, żartuję. Powinnam dokończyć to zdanie raczej tak: "...to się lubi, co się ma". Można by też powiedzieć: "...to się to zmienia, by polubić". Eee... Dobra, zależy od sytuacji, bo każdy może wymyślić inne zakończenie, które będzie pasować. U mnie w tym przypadku pasowałaby najbardziej druga opcja. 

Chodzi o moją pracę, bo po przedwczorajszym dniu straciłam resztki mojej wiary w człowieka. Nie robię nic nadzwyczajnego - jestem recepcjonistką w szkole tańca. Siedzę tam już prawie dwa lata i naprawdę to lubię! Lubię ludzi - i kursantów, i pracowników. Fajnie mi się z nimi rozmawia, czasem się pośmiejemy, jest wesoło, przyjacielsko i w ogóle. Jest spoko. Wiadomo, że bywają spięcia, ale to przynajmniej oczyszcza atmosferę, więc i to jest potrzebne. Zarabiam, więc mogę wydawać kasę, na co tylko chcę. Mogę mieć wolne, kiedy chce. No żyć, nie umierać. Bywa jednak czasem tak, że wracam do domu, łapię się za głowę i myślę: "WTF?!".

Przedstawię Wam kilka ludzkich zachowań, które zaobserwowałam u naszych kursantów i podam przykłady...

Zachowanie nr 1: Analfabetyzm wsteczny - nie rozumiem otrzymywanych informacji.
Przykład: Przychodzi facet, który mówi, że ma wykupiony karnet. Sprawdzam i widzę, że nic już na nim nie zostało i trzeba dopłacić, więc grzecznie o tym informuję. Ów mężczyzna burzy się i mówi, że to niemożliwe. Wywiązuje się dialog:
Pan: Kupiłem przecież karnet za 155zł (...).
Ja: Proszę pana, taki karnet nie istnieje. Kupił pan karnet za 130zł, uiścił pan jednorazową opłatę 10zł za kartę członkowską i dopłacił pan 15zł w promocji za drugie zajęcia tego samego dnia. Karnet ten kosztuje 130.
Pan: Ale czy pani nie rozumie, że ja kupiłem karnet za 155?!
I weź z takim rozmawiaj... Najlepsze jest to, że oczywiście pan, o którym piszę, nie jest odosobniony!

Zachowanie nr 2: Lew/Lwica - walczę o swoje za wszelką cenę.
Przykład: Dzwoni pani, która mówi, że kilka dni wcześniej (podkreślam: kilka dni!) zostawiła w szatni spódnicę i czy nie mogłabym pójść i zobaczyć, czy gdzieś nie leży. My generalnie nie odpowiadamy za to, co kursanci zostawiają, a, jeśli sprzątaczka coś znajdzie, to wrzuca to do kosza ze znalezionymi rzeczami. Odpowiadam więc pani, że niestety nie i powtarzam to, co napisałam przed chwilą - nie odpowiadamy za rzeczy pozostawione w szatni, ale może oczywiście przyjechać i zobaczyć, czy coś jest. W odpowiedzi usłyszałam, że jestem chamska, niepomocna, że nie dbam o interesy klientów i ona złoży na mnie skargę.
Ciekawostka: później dzwoniła jeszcze dwa albo trzy razy.

Zachowanie nr 3: Jam jest pan i władca - wiem lepiej, niż ty.
Przykład: To jest po prostu fenomen i chyba mój faworyt wśród typów, które nazwałam!
Najlepszym przykładem niech będzie kursant, do którego wraz z koleżanką musiałyśmy wzywać policję. Przyszedł i chciał wejść na zajęcia, korzystając z Groupona, który wykupił 10 tygodni wcześniej. Oczywiście nie przeczytał informacji, zawartych na kuponie (na jego pierwszej stronie zresztą) i nie obczaił, że od momentu aktywacji ma tylko 9 tygodni na jego wykorzystanie. Jeśli tego nie zrobi w tym czasie, to niewykorzystana część przepada. Informuję pana o zaistniałym fakcie, a ten do mnie, że to niemożliwe. Przecież on kupował na 8 wejść, a wykorzystał tylko na 5, więc jak to?! Przecież on kupował na ten jeden kurs, a dwa razy były odwołane zajęcia, więc jakim cudem?! (Wyjaśniam: Groupon był na wszystkie zajęcia, nie trzeba było wybierać konkretnego kursu). Mówię więc, że było inaczej i pewnie nie przeczytał warunków korzystania, bo wszystko było wyjaśnione. Co więcej, drukuję mu ów Groupon i pokazuję dokładnie, gdzie co jest, a ten dalej swoje! Zaczął wymachiwać mi rękami przed nosem, był bardzo agresywny i w pewnym momencie miałam wrażenie, że za chwilę mnie uderzy. Mówił, że go oszukuję, że okradam go z pieniędzy. Zaczął robić mi zdjęcia, gdy nie chciałam podać mu swojego nazwiska (nie mam takiego obowiązku). Mi puściły nerwy i musiałam wyjść na dwór, gdzie się zwyczajnie popłakałam ze złości, a moja koleżanka wezwała policję, która pana wyprowadziła na zewnątrz, nie dowierzając, że naprawdę robi awanturę o coś takiego i muszą tracić czas na głupoty.

Zachowanie nr 4: Cichociemni - wejdę i udam, że mnie nie ma.
Przykład: Przychodzi kobieta, która przemyka obok recepcji mówiąc, że zostawiła coś w szatni i przyszła to wziąć. No spoko, myślę sobie, skoro zapomniała i chciało jej się przyjeżdżać po to, niech szuka. Zajmowałam się innymi kursantami i zapomniałam o niej. A później, gdy poszłam liczyć ludzi obecnych na sali, okazało się, że wspomniana wyżej pani uczestniczy w zajęciach! Podchodzę i mówię, że nie opłaciła lekcji i musi to załatwić teraz, bo takie mamy zasady, a poza tym mi się w systemie nic nie zgadza, a przecież raporty muszę zdawać. Ona na to: "no przecież ja płaciłam, jak weszłam!". No ręce opadają. W innej sytuacji, inna kobieta odpowiedziała: "dlaczego mam płacić, skoro to jest poziom niżej niż ten, na którym ja jestem?!".

Zachowanie nr 5: Szare myszki - powiem tak, żeby nie słyszała, niech się męczy!
Przykład: To jest grupa ludzi, która nie sprawia problemów, ale jest bardzo irytująca pod tym względem, że:
a) BARDZO cicho mówią i nic nie słychać z mojego stanowiska, a jeszcze lepiej jest, gdy są zajęcia i z sal słychać grającą muzykę;
b) proszeni o to, by mówili głośniej, olewają to;
c) wstydzą się tego, na jakie zajęcia przychodzą (zauważyć to można w momencie, gdy kobiety zaczynają przychodzić na lap dance, tudzież sexy dance lub taniec z krzesłem - wiele z nich wstydzi się głośno powiedzieć, że przyszła na te zajęcia, a już zwłaszcza w momencie, gdy tworzy się za nimi kolejka i inni słyszą, o czym się rozmawia).

Zachowanie nr 6: Wiem, że nic nie wiem - nie mam pojęcia, o co mi chodzi, ale zadzwonię.
Przykład: "Bo wie pani co, ja bym chciała iść na zajęcia. Jakie? No nie wiem, jakie. Jakie macie? ...Aha. Głównie salsę, mhm. A w parach czy solo? Rozumiem, i takie, i takie, a kiedy? Aha, dobrze, ale ja w sumie nie chcę tańczyć salsy... No dobrze, a breakdance macie? Nie?! No przecież na stronie jest, że macie. A, no dobrze, to ja chyba na inną stronę weszłam..."



No, także teraz żegnam się, życzę miłego dnia i - do pracy, rodacy :)!

***

PS. Na te kilka pytań, które widziałam w komentarzach, odpowiedziałam również w komentarzach, więc zerknijcie :). Ewentualnie, jeśli były to pytania dotyczące wyjazdu jako au pair, możecie wejść w zakładkę "program au pair - mój etap". Tam wszystko wyjaśniłam :).

Saturday, August 24, 2013

atak rekina / filmik!

Słyszeliście o tym wypadku sprzed kilku dni na hawajskim Maui? To był czwarty atak rekina w tym roku!

A German tourist bitten by a shark while she was vacationing in Hawaii died Wednesday, a week after the attack, her family said. Jana Lutteropp was remember by her mother, Jutta Lutteropp, and sister, Julia Broeske, as "a very beautiful, strong young woman who was always laughing, and we will forever remember her that way". (...) Lutteropp had traveled to Hawaii after finished her year as an au pair, according to Cultural Care Au Pair, the agency she'd worked with.

Jakie życie jest czasem przewrotne, co? Dziewczyna spełniała swoje marzenia i była w najlepszym wieku, aż tu nagle wszystko prysło i nic już nie zrobi. Okropne, strasznie współczuję jej rodzinie i nawet nie wyobrażam sobie, co muszą teraz przeżywać...
Btw, Hawaje to jedno z tych miejsc, które BARDZO chcę odwiedzić w przyszłości.

***

Tak na inny temat. Uważam, że statystyka wejść na blogu nie powinna zliczać tych wejść, które są dokonywane przez autora bloga, bo to bez sensu. Ciekawe, ile na liczniku jest tych moich odwiedzin... Pewnie ze sto. Co nie zmienia faktu, że fajnie to wygląda haha Mam nadzieję, że będzie iść w górę i w górę!

W ogóle jestem w trakcie robienia filmiku do mojej aplikacji i mam już prawie cały gotowy. Jeszcze muszę dograć jedną rzecz i będzie koniec. Lubię robić takie rzeczy i mam jakieś tam "doświadczenie", o ile można to tak nazwać, więc nie mam z tym problemu. Jedyne, za czym nie przepadam, to słuchanie mojego głosu na nagraniach. Chociaż i do tego da się w końcu przyzwyczaić :).

Thursday, August 22, 2013

prawo jazdy

Zdobycie prawa jazdy było jednym z najbardziej stresujących doświadczeń w całym moim życiu. Nigdy nawet nie myślałam o tym, żeby iść zrobić prawko, bo po co? Szkoda było mi kasy na kurs, bo sama musiałabym go sobie opłacić. Poza tym, ani ja nie mam auta, ani mój ojciec, a ci, którzy mają, mieszkają poza Warszawą. Zresztą nie wyobrażałam sobie siebie samej za kierownicą, naprawdę. Zawsze myślałam, że się do tego nie nadaję i koniec. Dlatego nigdy nie wpadł mi ten pomysł do głowy.

Aż do czasu, gdy okazało się, że posiadanie prawa jazdy jest wymogiem, jeśli chcę wyjechać do Stanów jako au pair.

Nie uśmiechało mi się płacić półtora tysiąca za kurs, więc weszłam na jedną ze stron zakupów grupowych (nie pamiętam, na którą dokładnie) i udało mi się kupić kurs za 50% ceny. Wykłady w trybie weekendowym - dwie soboty, dwie niedziele i koniec. Później przyszedł czas na praktykę... I tu pojawiły się schodki. Wyobrażacie sobie, że czekałam aż dwa miesiące na rozpoczęcie jazd?! Tylko dlatego, że się tego bałam i naprawdę nie chciałam zaczynać.

Terminowo wyglądało to tak, że o wyjeździe do Stanów zdecydowałam pod koniec sierpnia, kurs kupiłam pod koniec września, po czym spóźniłam się z zapisem, więc wykłady odbębniłam w połowie listopada, a na jazdy poszłam dopiero pod koniec stycznia.

NIGDY nie zapomnę moich dwóch pierwszych godzin! Byłam tak zdenerwowana, że myślałam, że umrę na zawał serca na miejscu. Mój instruktor myślał tak samo, jak na mnie patrzył ;). Na szczęście trafiłam na naprawdę fajnego instruktora, który rozumiał mój stan i, zanim ruszyliśmy, siedzieliśmy w aucie jakieś pół godziny. W ogóle idąc tam, byłam pewna, że najpierw pojadę na jakiś plac czy coś, ale oczywiście nie było tak. Ja, siedząc pierwszy raz w życiu za kierownicą, nie jeżdżąc wcześniej nawet jako pasażer, wyjechałam od razu na miasto, w mojej ocenie w dość ruchliwą jego część. Wtedy byłam przerażona, naprawdę się bałam, ale teraz myślę, że to było bardzo dobre posunięcie, bo czasami (jak nie zazwyczaj) lepiej jest być rzuconym na głęboką wodę, a nie marnować czas na placu. W końcu normalnie na ulicy z innymi samochodami dookoła człowiek się szybciej wszystkiego nauczy.

Nie chcę się tu przechwalać, ale generalnie nie miałam jakoś problemów z jazdą. Wiadomo, czasem porobiłam jakieś głupie błędy i później łapałam się za głowę, a instruktor się śmiał, ale ogólnie nie pamiętam, żebym jakoś specjalnie musiała się przejmować tym, że coś mi nie wychodzi. Zresztą po jakimś czasie polubiłam to nawet, a tego, że to powiem kiedykolwiek, to się nie spodziewałam nigdy! Fajnie mi się jeździło, dobrze się czułam za kierownicą i muszę powiedzieć, że w chwili obecnej brakuje mi jazd.

Także prawko zdane, odebrane, międzynarodowe również odebrane... No i muszę powiedzieć, i to niech będzie puentą owego posta, że świetnym uczuciem jest pokonywanie swoich strachów, jakichś niepewności i odsuwanie wątpliwości od siebie jak najdalej, by osiągnąć swój cel. Polecam :).

Monday, August 19, 2013

Let's begin...

Witajcie! 

Dziś jest ten dzień, kiedy i ja dołączam do grona bloggerów. Do tej pory głównie chodziłam po różnych blogach i czytałam, ale doszłam do wniosku, że fajnie byłoby gdzieś to zapisywać. Niby zazwyczaj piszę sobie takie swoje własne relacje, ale zawsze zapisywałam je w moim folderze "dokumenty tekstowe" na laptopie. Pomyślałam więc, że dlaczego by nie pisać o tym gdzieś w sieci? Nawet, jakby nie było jakiegoś wielkiego zainteresowania, to może jednak znajdzie się chociaż kilka osób, którzy jakoś skorzystają na tym, co tu będę wypisywać :).

Czego możecie się tu spodziewać? Wspomnień z różnych podróży, które już były i opowieści o tych bardziej aktualnych. Przeróżnych wskazówek. Zdjęć i filmików. Ekscytacji po-koncertowych. Historii z życia codziennego. Ale przede wszystkim - czas dążenia do zostania au pair w Stanach.

Zapraszam do czytania, do zaglądania do różnych podstron, do komentowania i pisania do mnie... Czujcie się, jak u siebie w domu ;).

Do napisania!