Saturday, June 28, 2014

Powrót do Polski?!...

...ŻARTOWAŁAM!


Zgadnijcie, gdzie jestem! 

Okej, daję Wam jeszcze dwie szanse... 

Dobra, odpowiadam: 

w Warszawie! 

Czy to nie jest dziwne?! W momencie wyjścia z samolotu na Okęciu (po kilku dniach spędzonych w Paryżu!), w mojej głowie pojawiła się myśl: "nie wierzę, że to zrobiłam". Oczywiście, że nie przyjechałam do Warszawy jako do Warszawy, odwiedzić miasto i w ogóle... Co to, to nie. Sprowadziło mnie tu coś innego i powiem Wam, że w ogóle nie czuję, że tęskniłam za tym miejscem. Teraz wiem, że ani grama tęsknoty we mnie nie było. Nie to, żebym wcześniej miała jakieś wątpliwości - nie miałam żadnych. Ale wiecie, o co chodzi - teraz pojawiło się coś, co mogło wbudzić we mnie jakieś tam szczególne emocje i w ogóle. No cóż, kompletnie nic.

W ogóle niedawno inna au pairka, Sandra, też zrobiła taką niespodziankę swojej rodzinie i przyjaciołom, że poleciała do Polski bez zapowiedzi. Jak zobaczyłam notkę o tym, to sobie pomyślałam, że jednak aż taka pomysłowa to ja nie jestem haha Już wtedy miałam wszystko ustalone, więc też się fajnie złożyło, że pomyślałyśmy o tym samym prawie w tym samym czasie :).

Duuuużo przygód miało miejsce w czasie tej krótkiej wycieczki, naprawdę... I to nie tylko tych pozytywnych. Ale na razie nie piszę nic! Więcej opowiem Wam, jak ogarnę całą notkę, bo na chwilę obecną nie za bardzo mam na to czas... Jeśli nie uda mi się tego zrobić dziś, to ogarnę, jak już wrócę do Atlanty.

Poniżej foto z siostrą :).


Pozdrowienia,
Aga

Saturday, June 21, 2014

Washington = szpital i kradzież...


Wycieczka do stolicy USA nie pozostawiła za sobą jakichś mega pozytywnych wrażeń, bo tym razem miałam parę nieprzyjemnych przygód. Pierwszego dnia spotkałam się z pewną osobą, którą znalazłam na couchsurfingu i spędziłam ten dzień w Reston (Virginia). Całkiem fajnie bylo i baaaardzo gorąco. Wieczorem pojechałam z Nathanem do Washingtonu, by spotkać się z tym jego przyjacielem, którego poznałam w Kalifornii, i który mieszka właśnie w DC. I potem to już poleciało... Wieczorem, gdy byliśmy pod Kapitolem, strażnicy wezwali karetkę, która zabrała mnie do szpitala. Nie chcę wnikać w szczegóły, ale jak dostanę rachunek, to Wam powiem, ile takie coś kosztuje... Oczywiście nie miałam swojej karty ubezpieczeniowej, bo zostawiłam wszystko w aucie - wyszliśmy przecież na chwilę na spacer. No więc spędziłam w szpitalu całą noc, wypuścili mnie ok. 5 nad ranem. Pierwsze, o czym się dowiedziałam po wyjściu: "okradli nas". Tzn. głównie mnie. Pieniądze, karta bankowa, dowód... Nie wiem, po co temu komuś był potrzebny mój polski dowód, ale spoko. Strasznie się zestresowałam, że paszport też zniknął, ale na szczęście akurat to zostawili. Od razu odpowiadam na komentarze, które zapewne pojawiłyby się, gdybym tego tu nie napisała - tak, zablokowałam kartę, mam już nawet nową; tak, wiem, że jak będę miała stanowe prawo jazdy, to nie będę musiała zabierać paszportu; tak, wiem, że to ja zostawiłam torbę w aucie i gdybym tego nie zrobiła, to zapewne nikt by mi nic nie ukradł. Także spoko. Następnego dnia wycieczka do Washingtonu raz jeszcze. Znowu mega upał, a ja nie czułam się najlepiej, więc ogarnęłam tylko kilka tych najważniejszych miejsc, jedno muzeum i tyle. Później prawie spóźniliśmy się na samolot. Okazało się, że wyjechanie 3 godziny wcześniej, mając lotnisko godzinę drogi dalej, nie było wystarczające. Całe szczęście lot był opóźniony godzinę, bo tylko dzięki temu udało się na niego zdążyć i wrócić do domu wczoraj. 

Ja to wszystkiego w tych Stanach doświadczę, czego nie doświadczyłam w Polsce przez 21 lat, bez kitu.

Także no... Dodaję kilka zdjęć i lecę. 


Abraham Lincoln Memorial



World War II Memorial

To samo miejsce.


Ciekawostka: woda pochodząca z miasta o nazwie "Poland" w stanie Maine.


Chyba potrzebuję zrobić sobie jakiś czas lenia i odpocząć trochę... Zaraz odpiszę jeszcze na Wasze komentarze pod poprzednią notką i potem nie będę robić NIC. Taki mam plan na najbliższy czas.

Pozdrowienia!
Aga

Tuesday, June 17, 2014

Czym żywią się Amerykanie, a co jem ja...

Słowem wstępu niech będzie to, że jestem wegetarianką, co oznacza, że nie jem żadnego mięsa, jak na pewno wszyscy z Was wiedzą. Ludzie czasami zadają mi pytanie: "skoro jesteś wegetarianką, to pewnie jesz ryby, bo potrzebujesz białka, prawda?". Otóż nie! Po pierwsze, nie lubię ryb. Po drugie, ryby to też mięso! Po trzecie, wszystkie potrzebne witaminy i minerały znaleźć można w innych produktach. Ryby i inne mięso nie są jedynym źródłem białka. Mogę też pójść o krok dalej i powiedzieć, że mam w sobie coś z weganina. Weganie to ludzie, którzy nie tylko nie jedzą mięsa, ale również nie używają nic, co jest pochodzenia zwierzęcego. Nie jedzą jajek, żadnych serów, nie używają bawełny, miodu, kupują ciuchy w specjalnych sklepach dla weganów... U mnie nie jest to aż tak estremalne, bo to, co mnie z nimi łączy to głównie fakt, że nie piję krowiego mleka. Nie kupuję też jajek i sama ich nie używam, ale gdy np. idę do restauracji i zamawiam coś, to nie proszę o wywalenie jajek lub sera, bo czasem jest to zwyczajnie niemożliwe. 100% weganką nie jestem i nie chcę być.

No, to teraz przejdźmy do meritum...

Przypuszczam, że wielu z Was, którzy pomyślą o amerykanskim jedzeniu, na myśl przychodzą hamburgery, frytki, litry Coca-Coli, chipsy i słodycze. Gdy jakiś czas temu zapytałam Nathana, jak myśli, co jest tradycyjną amerykańską potrawą, złapał się za głowę i powiedział: "I don't know... cheesburgers". Zapewne na niektórych stronach przeczytać będziecie mogli jakieś "tradycyjne przepisy", ale niestety prawda jest taka, że nie istnieje coś takiego, jak "tradycyjna kuchnia amerykańska". Spowodowane jest to tym, że ten kraj jest olbrzymi i ludzie z Nowego Jorku żyja zupełnie inaczej, niż ci z Texasu. W Nowym Meksyku na przykład króluje wołowina, natomiast na Florydzie owoce morza. W całych Stanach, a przypuszczam, że głównie na południu, mnóstwo jest restauracji meksykańskich (gdzie w ekstramalnych przypadkach ciężko dogadać się po angielsku, np. w Nowym Meksyku), azjatyckich i włoskich. Jest tu tyle imigrantów z całego świata, że właściwie każda narodowość wnosi coś swojego, a Amerykanie to zwyczajnie modyfikują według swoich upodobań. Kilka popularnych tu rzeczy, z którymi też może Wam się ten kraj kojarzyć, to: mięso z bawoła - "buffalo wings" (btw, bawół jest bardzo często maskotką różnych drużyn sportowych), cornbread (nie jest to typowy chleb, raczej przyjmuje formę muffinek lub zwykłego ciasta), kanapka z dżemem i masłem orzechowym, makaron z serem - glownie w dziecięcym menu w restauracjach, grube naleśniki (pancakes), brownies, słodkie ziemniaki w różnych formach (uwielbiam frytki ze słodkich ziemniaków!) oraz oczywiscie indyk na Thanksgiving. Jeśli wrzucimy to wszystko do jednego worka, to możemy go podpisać trzema słowami: niezdrowo, tłusto i tucząco. Dodatkowo, po przyjeździe tutaj, wszystko mi się pozmieniało i mam wrażenie, że moje ciało nie jest specjalnie z tego zadowolone. Staram się jeść tak, jak w Polsce, ale nie jest to aż takie łatwe, jak się wydaje. Co nie zmienia faktu, że da się w ogóle nie przytyć, na co ja jestem najlepszym przykładem. Trzeba znać umiar po prostu. Wiem, że nie byłabym w stanie przerzucić się całkowicie na to ich jedzenie, bo mój żołądek i wątroba by się zaczęły buntować.

W dzisiejszej notce pokażę Wam, co możecie znaleźć w sklepach spożywczych i za ile, przykładowe dania z restauracji, co my mamy w domu oraz co ja jem.

Jedną z pierwszych większych różnic jest rozkład posiłków w ciągu dnia. Tzn. Amerykanie jedzą śniadania, potem lunch i wieczorem obiad. Ja przyzwyczajona byłam do śniadania, drugiego i małego śniadania, obiadu, przekąski i kolacji. Starałam się jeść co trzy godziny. Tutaj śniadanie jest rano, potem w południe lunch i duuuuży obiad ok. 18-19.

Inną różnicą jest to, że o wiele więcej i częściej jada się w restauracjach tutaj, niż w Polsce. Często jest tak, że wychodzi się "na miasto" codziennie, ale czasami np. tylko w weekendy. Wiadomo - ile ludzi, tyle upodobań.

To teraz streszczenie "amerykańskiego menu"...

Zacznijmy od najprzyjemniejszego, czyli PRZEKĄSKI! Ciasta, ciasteczka (brownie, omnomnom!), chipsy, cukierki, orzeszki, krakersy... Wiadomo, wszystko i nic. Co chwilę słyszę pytania w stylu: "Aga, you want a snack?". Alicia bardzo lubi wszelkiego rodzaju czekoladę... Z tych takich rzeczy, których nie dostaniemy raczej w sklepach w Polsce, to będą np.: Hershey's, Reese's, Whoppers, miętowe precelki w polewie czekoladowej, Oreo w milionach różnych smaków, Milky Way w ciemnej czekoladzie...



Migdały w różnego rodzaju polewach i z różnymi dodatkami.






Co ze mną? Ja raczej nie opycham się czekoladą, ale takie rzeczy, które ja bardzo lubię sobie czasem zjeść, to chipsy ze słodkich ziemniaków (solone lub naturalne), chipsy marchewkowe, chipsy z niebieskiej kukurydzy, owoce. Bardzo lubię solone pistacje! Zdarza mi się oczywiście zjeść też trochę słodkiego, a jakże! Jeśli mam na coś ochotę, to zazwyczaj jem jakieś ciasto, muffinka czy lody.


"cornbread"



Śniadanie - zazwyczaj jedzone w wersji na ciepło.
KAWA. To po pierwsze. Nie wiem, jak u Was, ale ja tu zauważyłam, że bez kawy nie ma poranka. Oczywiście wiadomo, że są wyjątki, ale generalnie jak mijam rano Starbucks, to widzę sznurek aut w drive thru, a i w środku nie jest lepiej. Ciepła herbata nie jest tu zbyt popularnym napojem.
Płatki śniadaniowe. Widzieliście pewnie w filmach nie raz mnóstwo kartonów z płatkami poustawianych na półkach, czyż nie? Tak jest naprawdę. Kilka/kilkanaście różnych rodzajów płatków, w zależności, na co ma się ochotę w danej chwili.
Pancakes z przeróżnymi dodatkami. Bita śmietana, syrop klonowy, syrop kukurydziany, owoce, masło... Do tego często jajka sadzone lub jajecznica i bekon, jeśli ktoś chwilowo nie ma większej ochoty na samo słodkie. Ktoś zapytał mnie jakiś czas temu w komentarzach o jakiś przepis... Cóż, Amerykanie zazwyczaj kupują w sklepie gotową masę, do której dodają wodę czy tam mleko i tyle. Rzadziej robią to po swojemu, a jeśli już, to używają do tego mąkę, mleko, jajka, cukier i sól. Nie wiem, w jakich proporcjach, ale sporo przepisów znaleźć można w internecie. Zapytałam Margie, czy ma jakiś przepis, którego używa i właśnie w odpowiedzi usłyszałam, że kupuje gotową masę, co mnie zdziwiło, bo ona ogólnie sporo gotuje. No ale wracając... Czasem dodaje się też do nich smażone ziemniaki, zazwyczaj takie starte na tarce. Ziemniaki na śniadanie... Serio. Ale to głównie w restauracjach takie combo, bo przecież komu by się chciało robić to samemu rano, nie ;)?
Kanapki z masłem orzechowym i dżemem, zazwyczaj winogronowym... MASAKRA. Słodkie jak nie wiem co, w dodatku ze słonym posmakiem (masło orzechowe), ale cóż, ludzie to lubią. Czasem, zamiast dżemu, dodaje się do masła banany. Wszystko oczywiście na białym chlebie tostowym. W ogóle wszystkie kanapki są 'z przykryciem', nigdy nie widziałam, żeby ktoś miał kanapkę bez drugiej kromki chleba położonej na pierwszą. Więcej o chlebie nieco później.
Gofry! Dodatki takie same, jak przy okazji pancakes.
Tosty francuskie, czyli chleb tostowy, który smaży się w przygotowanej wcześniej masie jajeczno-mlecznej. Często z owocami, bitą śmietaną, cynamonem.

Na górze po lewej strony ten "placek" to właśnie starte na tarce, smażone ziemniaki.
* źródło: menu restauracji śniadaniowej "ihop"
Nazwa to skrót od "international house of pancakes".


Ja jem głównie jakieś płatki śniadaniowe, owoce, tosty z serkiem wiejskim i miodem, kanapki z serem żółtym, ogórkiem i pomidorem... Jest tutaj kilka miejsc, gdzie można kupić jakieś normalne jedzenie, więc korzystam. "American cheese", to ja nie wiem, co to jest, ale tego się jeść nie da! Wolę więc pojechać ciut dalej i kupić normalny, żółty ser Gouda czy tam Brie i jeść coś, co smakuje jak jedzenie ;). Czasem, jak nie mam za bardzo czasu, to wrzucam do tostera małe tościki z nadzieniem (zazwyczaj truskawkowym, ale czasem zdarza mi się jeść i jabłkowe), a w międzyczasie robię kawę, którą piję codziennie rano. Zazwyczaj najłatwiej dostać kawę w kubeczkach do ekspresu lub w torebkach, niczym herbata. Zdziwiłam się trochę, jak zobaczyłam te torebki pierwszy raz. Nie wiem, czy jest to w Polsce, ale jeśli tak, to nie widziałam. Gdy na śniadanie jadę do jakiejś restauracji, to zamawiam zazwyczaj pancakes lub gofry. Proszę wtedy o owoce i podwójną porcję bitej śmietany :D.



Płatki u nas po wywaleniu kilku pustych pudełek ;).

Masło orzechowe.


Lunch
Jedzony około godz. 12-13, najczęściej "na mieście".
Zazwyczaj coś na szybko, jeśli ludzie wychodzą z pracy, by coś zjeść. W takich przypadkach bardzo często są to sporej wielkości kanapki (głównie w bagietkach) lub wrap, czasem sałatki, ale to akurat widuję zazwyczaj u tych "businesswomen", które dbają o linię ;). Zazwyczaj dodatkiem jest mała paczka chipsów (prawie zawsze można sobie to wybrać), frytki albo ciastko z kawałkami czekolady ("chocolate chip cookie"). Do picia kolorowe napoje, rzadko soki - zazwyczaj jakieś gazowane, słodkie świństwo.
Jeśli jest się w domu, to takim lunchem jest zapewne np. "macaroni and cheese", czyli makaron zapiekany z sosem serowym. Bardzo popularne danie w menu dziecięcym. Poza tym, wszelkiego rodzaju mrożonki, których w żadnym domu na pewno nie brakuje. Czasem sama znajdę coś w miarę dobrego, ale generalnie jest to rzecz, którą sama sobie kupię, bo jak miałabym zjeść coś, co kupiła Margie (wiecie, przyzwyczajenie i w ogóle), to zapewne leciałabym na samym chlebie z wodą... Wróć! Na samej wodzie, bo i chleba nie da się tu jeść, ale, jak już wspomniałam, o chlebie później.

Zazwyczaj strzelam w jakieś kanapki, a moim ulubionym miejscem jest "Which Wich" (drugie słowo to skrót od "sandwich"), gdzie można sobie samemu stworzyć to, co się chce. Nie chodzę tam jednak non stop, bo wszystko może się znudzić. Czasem jem jakieś sałatki. Najczęściej lunch jem na mieście. Gdy jednak jestem w domu, to robię sobie jakieś kanapki, które oczywiście znacząco różnią się od tego, co można znaleźć w restauracjach, zupę pomidorową (z puszki)... Przyznaję, że zdarza mi się czasem zjeść też jakąś mrożonkę, bo jednak mam już kilka takich sprawdzonych rzeczy.


Kanapka z karczochami, mozzarellą, pesto, dressingiem włoskim, 
prażonymi orzechami nerkowca, prażoną cebulką, pomidorami i szpinakiem. 
Yummy!
* Which Wich




Coś, co smakuje i wygląda jak kurczak, ale nie ma w sobie w ogóle mięsa.

Znaleźć można też oczywiście zdrowsze produkty! Jaki to ma jednak
sens, skoro wszystko wkłada się do mikrofali?


Obiad
Godzina ok. 18-19, czyli największy posiłek na koniec dnia, co niektórym, np. mi, wydawać się może nieco bez sensu. Sama jednak wsiąkłam w to i bardzo często po obiedzie jem też deser. Np. wczoraj zjadłam najbardziej czekoladowe ciasto, jakie w życiu dane mi było próbować. I wcale nie czuję się winna, żeby nie było! Bardzo mi smakowało :).
Ciężko tutaj napisać coś konkretnego, jakby tak wziąć pod uwagę fakt, że większości obiadów nie je w domach, a w każdej restauracji jest obszerne menu, z którego można wybrać przeróżne rzeczy. Na pewno jednak popularne są tu steki. Ludzie mówią, że są "najlepsze na świecie", ale ja oczywiście nigdy nie próbowałam i nigdy nie spróbuję, więc nie wypowiem się w tym temacie. Często, jako dodatek, je się ubite ziemniaki, frytki, sałatkę.
Makaron, pizza i wszelkiego rodzaju inne potrawy, które znaleźć można w restauracjach włoskich.
Jedzenie meksykańskie, czyli np. burrito - również bardzo popularne miejsca tutaj.
Jako przystawki, bardzo popularne są krewetki, przygotowywane w bardzo różne sposoby, ale o tym również nie wypowiem się dokładniej, bo nie jadam nic takiego.

Jeśli chodzi o mnie, to zależy. Jeśli jestem w jakiejś restauracji, to najczęściej jest to włoska, meksykańska lub tajska. Lubię np. "butternut squash ravioli" albo pieczony bakłażan z makaronem. W meksykańskiej jem wegetariańskie buritto (pieczarki, cebula, szpinak, pomidory, sałata, ogórek - pyszka!), a w tajskiej no to jakieś nudle czy ryż z warzywami.
Jeśli jestem w domu, to zazwyczaj jem z rodzinką. Wtedy na stole mamy jakieś warzywa (bardzo często brokuły, słodkie ziemniaki, ogórki, pomidory), makaron (zazwyczaj w sobie pomidorowym lub czosnkowym), jakiś ryż... Sporo rzeczy się już przewinęło przez mój talerz, więc szczegółowo tutaj nie opowiem. Zdarza mi się też zjeść wegetariańskiego burgera z frytkami ze słodkich ziemniaków.


* Zdjęcie z internetu (Chili's) - frytki z normalnych ziemniaków, ale burger bez mięsa :).


Czy wiesz, że...
1. Amerykanie mają jakąś godzinę przerwy w ciągu dnia pracy i mogą sobie wyjść gdzieś, żeby zjeść lunch?
2. Jedzenie w restauracjach w Stanach jest tańsze niż w Polsce?
3. W prawie każdej restauracji (do tej pory spotkałam się tylko z jedną, w której tego nie było) dzieci dostają kolorowanki i kredki?
4. Woda do picia zawsze jest za darmo i dostaje się tyle dolewek, o ile się prosi? Właściwie często nie trzeba nawet prosić, bo kelnerki chodzą i dolewają, gdy widzą, że w szklance jest już mniej, niż połowa. Zazwyczaj darmowe dolewki dotyczą również zimnej herbaty (btw, słodkiej herbaty nie da się tu pić - sam cukier!).
5. Jeśli popołudniu jestem w domu, to jemy wszyscy razem obiad? Jeśli mnie nie ma, to oni jedzą ;). Margie gotuje codziennie, chyba że ktoś wpadnie na pomysł, by gdzieś wyjść. Czasem robi bardzo dobre rzeczy sama z siebie, w sensie że wszystko przygotowuje sama i w ogóle. Najczęściej jednak przynajmniej połowa jest daniem gotowym, a jedynie jakieś tam dodatki dorzuca sama. Generalnie na stole zazwyczaj jest 4-5 różnych rzeczy. Zawsze przygotowuje również deser.
6. Chleb smakuje tu zupełnie inaczej niż w Polsce? Nie wiem, jak oni to robią, ale te chleby tutaj, to są jak takie gąbki do mycia... Serio. Pomijam fakt, że w ogóle się nie psują, lężąć po dwa tygodnie! Są w takim samym stanie, jak przy zakupie. Przecież normalny chleb po dwóch dniach powinien być suchy, nie? Dlatego nie jem tego typowego, białego chleba tostowego. Wolę raczej, jak już wspomniałam, pojechać trochę dalej i kupić świeży chleb, który normalnie się starzeje, bo przynajmniej wtedy wiem, że nie jem jakiejś samej chemii.

Tylko kawałek półki z chlebem. Ten świeży, który ja kupuję, kosztuje mniej więcej $3,50.

7. Łatwo znaleźć w sklepach "Polish pierogies" oraz "Polish sausage".
8. Popularnym napojem w restauracjach jest "słodka herbata". Według mnie, nie da się jej pić, bo to sam cukier! Dostępna jest oczywiście niesłodzona oraz pół na pół.

Na zdjęciach z supermarketu znajdują się ceny produktów - widać je lepiej oczywiście po powiększeniu fotki. Aktualny kurs dolara, to jakieś 3,15zł, więc możecie sobie obliczyć, ile co kosztuje mniej więcej. Pamiętajcie, że Amerykanie z reguły zarabiają więcej :).

I taka ciekawostk nie związana z jedzeniem...
W Georgii są niedźwiedzie. Parę dni temu jeden z nich wszedł do domu jakiegoś kolesia! Zawału bym chyba dostała. Miało to miejsce w mieście o nazwie Augusta, czyli jakieś 2 godziny drogi ode mnie, na wschód od Atlanty.
Druga ciekawostka to fakt, że prawie zabiłam dziś jelenia, bo mi wbiegł prosto pod koła. Zdarza się tu bardzo często, czasem przebiegają przez środek autostrady! Masakra. W całym swoim życiu nie widziałam tylu martwych zwierząt, jak przez te kilka miesięcy mojego pobytu tutaj.

Do następnego!
Aga

Saturday, June 14, 2014

BRUNO MARS!!

Miało być jedzenie, nawaliłam, cóż... Zdarza się ;). Nie spodziewałam się, że ogarnianie tamtej notki zajmie mi tyle czasu. Głównie przez to, że nie chcę dawać postu bez zdjęć, a to właśnie zrobienie tych zdjęć graniczy u mnie z cudem. W sumie wiem, że pewnie będzie gotowa jutro albo maksymalnie w poniedziałek, ale na ten czas dodam coś innego. 

Koncert Bruna! Było niesamowicie!

Pamiętacie pewnie, jak pisałam, że dostałam od Nathana z okazji urodzin bilety, prawda? Był to ten czas, kiedy chciałam je kupić, ale już były wyprzedane, a on kupił je gdzie indziej i w dodatku takie dobre miejsca. I aż byłam zaskoczona, że były one tuż przy scenie! 
Koncert odbył się w hali sportowej w Birmingham w Alabamie, gdzie autem ode mnie jedzie się 2 godziny, przy dobrych warunkach. Tego dnia natomiast pogoda była dość dziwna, bo po drodze tak zaczęło lać, że zamiast 80mph, trzeba było jechać max 40, bo NIC nie było widać, kompletnie nic. Plusem jest to, że między Atlantą, a Birmingham jest godzina różnicy do tyłu, więc mieliśmy tę godzinkę w zapasie tak czy siak. 
Miejsce koncertu było dość spore, ale BARDZO zdziwiło mnie to, że nawet na płycie porozstawiane były krzesła. Wiedziałam oczywiście, że miałam konkretne miejsce wskazane na bilecie i wiedziałam również, że jest to miejsce siedzące na najniższym poziomie, ale jednak jakoś nie dowierzałam do końca. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z tym, żeby na koncercie na płycie ustawione były krzesła... Tak samo będzie też na Beyonce za miesiąc.
Dwie dziewczyny przede mną, wiek na oko 15 lat, przed koncertem narzekały, że nie działa im wifi, a w trakcie koncertu, jak lukałam kątem oka, to widziałam, że sprawdzają sobie fejsa i instagram... Ich matka za to bawiła się wyśmienicie :).
Supportem był Aloe Blacc, którego tylko jedną piosenkę znam, bo leci w radio non stop (KLIK). Nie porwał mnie, więc akurat tu przydało się krzesło ;).
Ogólnie ludzie bardzo fajnie się bawili! Było bardzo głośno, słychać było odpowiedzi na pytania Bruna czy też ich śpiew. Bardzo spoko, byłam mile zaskoczona (porównując do Robina Thicke). 
Sam Bruno NIESAMOWITY! Byłam już na jednym jego koncercie (marzec 2011, Berlin) i byłam zachwycona. W ogóle nie wiem, czy już o tym mówiłam, więc się pochwalę, że miałam okazję spotkać się z Brunem przed koncertem wtedy w Berlinie i, jak go przytuliłam, to czułam się, jakbym przytulała jakieś dziecko... Jest taki niski! Moje 185cm i jego 165... Oczywiście bez obrazy! Ale wiecie, różnica 20cm, to dość sporo. Tak czy siak, głos ma genialny. 
Strasznie mi się wszystko podobało. Tak to, jak śpiewa, jak i ich małe układy taneczne, efekty specjalne i w ogóle wszystko... 
Śpiewał nie tylko najnowsze piosenki, ale też te z pierwszej płyty, co było super! Jakby ktoś był ciekawy, to tutaj macie spis piosenek, bo wytężyłam swoje szare komórki i, siedząc w aucie, zapisałam wszystko...  Nie jestem jednak w 100% pewna czy to naprawdę wszystko. Kolejność przypadkowa.

01. Locked out of heaven 
02. Grenade 
03. The way you are 
04. Runaway baby 
05. Gorilla 
06. Billionaire 
07. Nothing on you 
08. Our first time 
09. Young girls 
10. Treasure 
11. Moonshine 
12. When I was your man 
13. Natalie 
14. Show me 
15. Money make me smile 
16. If I knew 
17. Marry you

Na początek filmik (klikając na obrazek, przeniesiecie się na YouTube). Jedyny, który mam. Później parę fot. Nie robiliśmy ich dużo, bo po co... Lepiej się trochę pobawić :).















No i kolejne świetne wspomnienia do kolekcji!
Pozdrowienia i do następnego! Tym razem szybciej, niż zwykle...
Aga

PS. Alicia jest u matki na weekend, a tutaj przyjechały trzy siostry Nathana, więc znów dom pełen ludzi.
PS2. To co, jest ktoś z D.C., kto chciałby się spotkać w środę i czwartek????

Friday, June 6, 2014

Washington, D.C.; mój nowy i jedyny wróg; kiepska Area Director...

Cześć! Dzisiaj notka z serii "wszystko i nic" :).

Zacznę od tego, że następnym celem Nathana (wyjazd z pracy) jest Washington, D.C. W związku z tym, że tam mnie jeszcze nie było, postanowiłam wybrać się z nim i pozwiedzać trochę nowe miejsce. Lecimy we wtorek (17 czerwca) i wracamy w piątek. W środę i czwartek będę miała trochę wolnego czasu do dyspozycji. W tym momencie więc pojawia się moje pytanie: czy ktoś z Was mieszka tam lub w okolicach i miałby trochę czasu i ochoty popołudniu w te dwa dni, o których wspomniałam? Chętnie poznałabym kogoś nowego i połaziła po mieście w miłym towarzystwie. Jak coś, zostawcie mi komentarz lub napiszcie maila :). Tym razem to tak na serio. Nie będzie powtórki z tego, co było z moim niedoszłym wyjazdem do Chicago!

Jutro (sobota) w Atlancie jest Color Festival, na który się wybieram. Nie będzie tam nikogo, kim jakoś specjalnie bym się interesowała, ale jadę z ciekawości. Zresztą, lubię wszelkiego rodzaju festiwale, a ten przegapiłam, jak był w Warszawie, więc tu sobie pójdę. W przyszłym tygodniu za to, w środę, długo przeze mnie wyczekiwany koncert Bruno Marsa w Birmingham! Nie mogę się doczekać!

Ogólnie rzecz biorąc, to wszystko u mnie nadal okej. Nie wiem, czy w ciągu tego czasu, od kiedy tu jestem, kiedykolwiek napisałam, że coś nie jest ok... W sumie to dobrze, nie? Jednak jakby tak się rozdrobnić na szczegóły, to mogłabym trochę ponarzekać. Między innymi dlatego, że zaangażowałam się w tyle różnych rzeczy, że nie ogarniam, co mam zrobić i w jakiej kolejności. Doszłam do wniosku, że najlepszym wyjściem byłoby ułożenie jakiejś listy i zwyczajne posegregowanie wszystkiego w hierachii od najważniejszego, co nie może czekać, do mniej ważnego, co można na razie odłożyć na półkę. Niestety, jak już przyszło co do czego, to nie mogłam zdecydować, od czego zacząć, a co na razie można "put something on a back burner" (darmowa lekcja angielskiego przy okazji haha) i zająć się tym później. Dlatego nadal wszystko jest w tej takiej chmurze, która lata nad moją głową i nie daje mi spokoju.
Jedną taką rzeczą, która mnie ostatnio wyprowadziła z równowagi, była Fang. Właściwie powinnam powiedzieć "jedyną osobą", zamiast "rzeczą"... No cóż, wymsknęło mi się, bywa. Już dawno pisałam, że mi na nerwach działa, ale najwyraźniej i ja zaczęłam działać również na jej. Wiecie, ona nie lubiła mnie od samego początku, ja jej zresztą też, ale ostatnio przegięła i nie zamierzam tego tak zostawić. Nie dam po sobie jeździć i tyle. I nieważne czy jest to ktoś w internecie, czy matka Alicii. Nie chcę tu wnikać w szczegóły, więc powiem tylko tyle, że ja jestem naprawdę cierpliwa i trudno mnie wyprowadzić z równowagi. A jeśli komuś się to udało, jak jej, to krzyżyk na drogę.
Kilka dni przed tym to w ogóle odwaliła taką akcję, że nie mam do niej już za grosz szacunku. Widzieliście kiedyś scenę, w której rąbnięta, wrzeszcząca kobieta zabiera siłą płaczące, machające nogami, krzyczące "I don't want to go, leave me alone!", trzymające się rękawa taty dziecko i tego właśnie ojca, który w tym momencie nie może zatrzymać tegoż dziecka, nie może zrobić nic?! A teraz drugie pytanie: widzieliście taką scenę na żywo? No właśnie. Ja widziałam i nigdy więcej nie chcę tego oglądać drugi raz...

Miałam coś jeszcze napisać i zapomniałam... 

Powiem więc o sytuacji, przez którą prawie dostałam zawału kilka dni temu. Wchodzę do garażu, kieruję się w stronę auta... Wszystko spoko. Otwieram drzwi od samochodu i odruchowo spojrzałam na drzwi garażowe. Co tam zobaczyłam? Ogromnego pająka! Przysięgam, był większy, niż moja rozłożona dłoń! Wyobrażacie to sobie? I ja... Osoba, która jest przerażona, gdy widzi "małego" pająka, a tu taki olbrzym tam. I w tym momencie moje życie wygląda tak, że nie wchodzę do garażu w ogóle. Zostawiam auto na zewnątrz i Margie poprosiłam o robienie tego samego. Całe szczęście fajna z niej kobieta i nie ma z tym problemu!

Kilka osób pytało, czy spotykam się z innymi au pairkami. Odpowiedź brzmi: nie za bardzo. Koleguję się z jedną Niemką, która jest w Atlancie i z nią się czasem widuję. Poza nią, mam kontakt internetowy z kilkoma dziewczynami, ale to by było na tyle. Raczej nie trzymam się towarzystrwa au pair, a moich znajomych poznałam w innych miejscach, jak szkoła, siłownia, park. Nie chodzę też na miesięczne spotkania z moją AD, bo mi się w ogóle one nie podobają (ciekawostka: prawie nikt na nie tutaj nie chodzi). Zresztą, nie lubię tego, że AD nigdy nie pyta, co my byśmy chciały porobić, czy nam się jakiś pomysł podoba, czy nie. Wiem, że to ona jest od organizowania spotkań, ale wydaje mi się, że fajniej byłoby zapytać dziewczyny o zdanie, zamiast mówić, że: "w związku z tym, że mój pomysł nie wypali, bo są burze, to postanowiłam zrobić coś innego i idziemy do muzeum". Myślę, a raczej jestem pewna, że gdyby inni mieli jakąkolwiek szansę na wyrażenie swojego zdania, to byłby większy odzew. Pominę w ogóle fakt, że niektóre spotkania to była "kawa w Starbucks" w Downtown Atlanty, gdzie ja musiałabym jechać 45 minut. No niestety, kompletnie mi się to nie uśmiecha. Inną sprawą a'propos jest to, że nie ufam jej za bardzo. Co z tego, że jest miła, jak nie mogę wierzyć w jej kompetencje? Jakiś czas temu zadałam jej jakieś pytanie i odpowiedź oczywiście dostałam, bo z tym nigdy nie ma problemu. Problem w tym, że jakiś miesiąc później inna au pair zadała jej dokładnie to samo pytanie i... dostała zupełnie inną odpowiedź! Pozostawię to bez komentarza.

I jeszcze jedno! Ostatnio zdarzało mi się mailować z różnymi osobami, które albo już są w Georgii, albo dopiero tu przylecą. Poza tym, czytam sporo postów na fejsie i różne blogi. Efekt jest taki, że już przestałam ogarniać! Przeglądałam dzisiaj mojego maila, ale mam milion różnych wiadomości, więc muszę to zrobić raz jeszcze. Dlatego też chciałam zaznaczyć, że chętnie poznam tych, którzy dopiero się tu aklimatyzują i pomogę z wszelkimi sprawami, jeśli będę umiała :).

Nie przypomnę sobie, co miałam napisać... Trudno. Może następnym razem!

W związku z tym, że w ostatnim tygodniu nigdzie nie byłam, dodaję tylko kilka losowych zdjęć.







Zrobiłam to zdjęcie  z powodu tej różnicy koloru trawników 
po dwóch różnych stronach. Tak było jakiś miesiąc temu. 
Teraz na szczęście wszystko jest już soczyście zielone!



I piosenka! Spodobała mi się, jak słuchałam jej w aucie, ale jak postanowiłam w końcu ogarnąć, jaki to tytuł, to nie mogłam na nią więcej trafić. Byłam pewna, że to Justin Timberlake, więc tak też szukałam nawet na stronie radia. Pewnie zostanę zlinczowana przez fanów Justina, no ale już trudno :D. W końcu postanowiłam poszukać też pod innymi nazwiskami i oczywiście okazało się, że to nie Justin. Taka niespodzianka!




Następna notka: jedzenie! Pod ostatnią dostałam komentarz z pytaniem o pancakes... Odpowiem na nie więc w następnym poście.

Pozdrowienia,
Aga