Hejka! Co słychać? Dzieje się coś ciekawego tam u Was??
Ważne info jest takie, że odnośnik do mojego profilu na Facebooku po prawej stronie dodałam głównie w celu ułatwienia kontaktu ze mną poprzez wysłanie wiadomości. Mam sporo zaproszeń od osób, których kompletnie nie znam, z którymi nie mam nic wspólnego. Ja od bardzo dawna nie przyjmuję zaproszeń od tych, których nie znam (złe doświadczenia), ale wiadomości chętnie poczytam i odpowiem :-).
Pamiętacie, jak jakiś czas temu zapytałam czy chcecie poczytać o moich latach szkolnych? Here it goes! Trochę to trwało, ale chyba widzicie czemu, nie? :-D Będzie dłuuuuuugo! I dodam kilka kompromitujących zejęć, więc się nie zdziwcie.
Na wstępie powiem, że nie oczekuję żadnego współczucia; nie użalam się nad sobą; nie potrzebuję rad... Publikuję to po to, by trochę Wam objaśnić, dlaczego mam takie a nie inne zdanie na temat różnych rzeczy, jak to wszystko na mnie wpłynęło i w ogóle. Po to, byście nie myśleli, że tak gadam i gadam, a sama nic nie wiem o życiu :-). Komentarze mile widziane i chętnie poczytam, co myślicie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że wiele z Was może się ze mną nie zgadzać. Jak najbardziej zapraszam do podzielenia się swoją opinią mimo tego! Chciałabym jednak dodać, że preferuję przeczytać coś w stylu Ja mam inne zdanie na ten temat lub Ja myślę inaczej czy cokolwiek takiego, zamiast czegoś w stylu Nie masz racji! czy też Będziesz żałować! lub Powinnaś zrobić to i tamto! Niby nic, a jednak jest spora różnica w odbiorze :-).
Pod koniec 2014 roku wspominam to, co działo się kilka czy tam nawet kilkanaście lat temu, myślę o tym, co dzieję się teraz i zastanawiam się, jak będzie później... I tak przypominając sobie o przeróżnych wydarzeniach, jakie miały miejsce w ciągu tych 22 lat mojego życia, doszłam do wniosku, że jestem w odpowiednim miejscu w tym momencie. Nie chodzi mi tu tylko o fakt mieszkania w Stanach, ale głównie o to, gdzie są moje myśli, moje podejście do różnych rzeczy, jakieś tam plany na przyszłość oraz to, z kim jestem. Czuję, że nie marnowałam czasu i robiłam dokładnie to, co było najlepsze dla mnie nawet wtedy, gdy inni ludzie mieli zupełnie inne zdanie na ten temat.
Zaczynając od samego początku...
Nie chodziłam do przedszkola. Byłam w domu z siostrą, która była półtora roku młodsza ode mnie, z babcią i dziadkiem oraz rodzicami. Moja mama była nauczycielką rosyjskiego.
Zerówka
Gdy miałam 6 lat, poszłam do zerówki. Nie pamiętam czy bałam się pierwszego dnia, czy nie; nie pamiętam, kto mnie odprowadził; jak to wszystko wyglądało. Pamiętam tylko, że w klasie miałam koleżankę, która mieszkała w tym samym bloku, więc to zawsze raźniej. Ogólnie rzecz biorąc, zerówka to zerówka, więcej zabawy niż nauki, wiadomo. Nie oznacza to jednak, że nie miałam stresów. Po pierwsze, ciężko było mi usiedzieć w ławce tyle, ile od nas wymagano, w czym zresztą nie byłam odosobniona, bo to normalna sprawa dla sześcioletnich dzieci. Poza tym, od samego początku miałam problemy z rzeczami związanymi z liczbami. Pamiętam, że w naszych ćwiczeniach było takie jedno zadanie, ale nie potrafię Wam wyjaśnić, o co tam chodziło, bo nie pamiętam. Powtarzało się ono co jakiś czas na coraz wyższych poziomach. Zazwyczaj nauczycielka mówiła nam, byśmy je wykonali, po czym mieliśmy położyć ćwiczenia na jej biurku. Ja ZAWSZE byłam ostatnią osobą, która oddawała swoje ćwiczenia, bo zawsze bardzo dużo czasu zajmowało mi rozgryzienie tego, co ja mam właściwie robić. Zazwyczaj i tak to, jak ja to zrobiłam, było niewłaściwe. Pamiętam doskonale sytuację, kiedy raz nie skończyłam tego, bo nie wiedziałam jak. Podeszłam do biurka nauczycielki i wsunęłam moje ćwiczenia gdzieś tam po środku książek innych dzieci. Wtedy usłyszałam wychowawczynię, która powiedziała: Agnieszka, to, że włożysz te ćwiczenia w środek nie oznacza, że ich nie sprawdzę! Łzy stanęły mi w oczach, wyciągnęłam je i wróciłam na swoje miejsce, próbując jeszcze raz, ale kolejny raz się nie udało. Byłam bardzo zestresowana i miałam wrażenie, że coś było ze mną nie tak, skoro byłam jedyną osobą, która nie potrafiła tego zrobić. No i fakt, że pamiętam to bardzo wyraźnie do tej pory, o czymś świadczy. Mogłabym Wam nawet powiedzieć, w co byłam ubrana i jak miałam uczesane włosy...
Pewnego dnia ja i dwie czy trzy koleżanki szłyśmy do łazienki. Ta dla dziewczynek była obok tej dla chłopców. Ja wpadłam na pomysł, by zajrzeć do chłopaków. No i zrobiłam to. Nie pamiętam czy jako jedyna tam weszłam, czy koleżanki weszły ze mną, ale pamiętam za to, że ktoś powiedział o tym nauczycielce, która dała mi wykład, jak złe to było, i że nie mogę tego robić ponownie. Ja, jako dziecko, które nie rozumiało co tak naprawdę było w tym złego, pomyślałam sobie, że to nasze ciało jest czymś, co musimy ukrywać, czego powinniśmy się wstydzić i jeśli broń Boże zechce mi się wejść do łazienki dla chłopców, to powinnam ukarać sama siebie mówiąc sobie, że nie mam za grosz wstydu, i że będę miała kłopoty, bo tak się nie robi.
Na samym początku drugiego semestru zmarła moja mama, co było strasznym przeżyciem dla mnie. Z tego wesołego dziecka, jakim byłam, stałam się smutna, cicha. Pamiętam sytuację, kiedy siedzieliśmy wszyscy na podłodze w kole i powtarzaliśmy pory roku, miesiące, itp. Gdy przyszła kolej na mnie moja nauczycielka bez żadnego pytania poinformowała wszystkich, że moja mama nie żyje. Najpierw na mojej twarzy pojawił się szok i prawie się popłakałam tak ze smutku z zaistniałej sytuacji, jak i z żalu do tej kobiety, że powiedziała to wszystkim. Później pojawiło mi się to uczucie, że co, jeśli ktoś o cokolwiek zapyta... Ja nic nie wiedziałam a zresztą nawet jakbym wiedziała, to nie chciałabym o tym opowiadać. W końcu poczułam się bardzo samotna i jakby odizolowana od innych, bo nikt się kompletnie nie przejął. Nikt nic nie powiedział, nikt na mnie nie spojrzał. Chociaż może spojrzeli, ale ja tego nie widziałam, bo cała ta sytuacja sprawiła, że głowę miałam spuszczoną w dół i patrzyłam na dwoje buty.
Podstawówka
Po wakacjach przyszedł czas na szkołę podstawową. Mieściła się ona trzy minuty spacerkiem z mojego bloku. Na pierwszym piętrze była podstawówka - nauczanie zintegrowane i trochę starszych. Na drugim piętrze trochę licealistów oraz starsze dzieci z podstawówki czasami. Na trzecim piętrze samo liceum i podstawówka się tam raczej nie zapuszczała, jeśli wiecie, o co mi chodzi. Dzieciaki się zwyczajnie bały. Wiecie, macie kogoś, kto ma 7 lat i kogoś, kto ma 17. Ogromna różnica! I nawet nauczyciele powtarzali nam, żebyśmy tam nie chodzili, więc my, jako że nie wiedzieliśmy nic więcej, słuchaliśmy ich, bo pewnie "mieli rację".
Pierwsze trzy lata, nauczanie zintegrowane, były całkiem spoko. Lubiłam ludzi w klasie, nauczycielka była super i ogólnie atmosfera fajna. Było więcej rzeczy do roboty, co oczywiście nikomu się nie podobało.
Siedziałam w ławce na samym końcu, bo byłam najwyższa. Nie chciałam tam siedzieć i dziwnie się czułam z tym, że mój wzrost decyduje o tym, gdzie będę siedzieć. Tak, jakbym była gorsza, bo byłam wyższa i inni mieliby przeze mnie problemy (nie widzieliby tablicy, na przykład). Myślałam sobie, że nie lubiłam mojego wzrostu... I pamiętam, że przyszedł taki dzień, kiedy wychowawczyni przyniosła wagę z miarką do klasy i każdy po kolei miał się zmierzyć i powiedzieć, ile ma w centymetrach i potem w metrach. Gdy ja miałam iść do tablicy, wiele osób wydawało z siebie jakieś niezidentyfikoane dźwięki, które sprawiły, że znowu wstydziłam się tego, jak wyglądałam; że byłam gorsza, bo dlaczego tylko na mnie tak reagowali? Była też taka jedna nauczycielka z innej klasy, która nie pamiętała mojego imienia i nazywała mnie ta wielka z 2b przed wszystkimi ludźmi... Ta wielka. Ekhm.
Pamiętam też sytuację, gdy zostałam poproszona do tabliy i miałam napisać kilka słów. Jednym z nich było słońce, więc napisałam tak, jak myślałam, że było poprawnie. Wyszło mi słonice i wszyscy, łącznie z nauczycielką, zaczęli się ze mnie śmiać. Czułam się niesamowicie głupia, zawstydzona i było to bardzo nikomfortowe; próbowałam też powstrzymać łzy, co mi się udało i niestety robiłam to częściej i częściej.
Nienawidziłam dni typu Dzień Matki, Boże Narodzenie, itp., bo zawsze robiliśmy laurki dla rodziców... A ja? Dla kogo miałam je robić? Wychowawczyni podpowiadała, że to może dla babci, ale jakoś niespecjalnie mi to pomagało. Robiłam je więc tak, jak wszyscy inni, czyli dla mamy, bo nie chciałam być inna. Nie chciałam być gorsza, że oni mają kogoś, a ja nie.
Od samego początku miałam problemy z matematyką, o czym już zresztą wspomniałam. Bardzo ciężko było mi liczyć i myśleć w taki sposób, nie potrafiłam skupić się na liczbach, przez co wiecznie miałam jakieś problemy. W domu nie miałam nikogo, kto mógłby i chciałby mi pomóc, więc byłam zdana tylko na siebie, co nie było dobre, bo jak miałam sama odrabiać zadania, skoro zwyczajnie nie potrafiłam?! Brak odrobionego zadania = uwaga = stres = pouczanie w domu = rozmowy z nauczycielką = oczekiwanie od 8-letniego dziecka, że samo nauczy się matematyki i znajdzie błędy w zadaniach, które rozwiązuje. Jaki to ma sens? Według mnie nie ma najmniejszego.
Ja byłam dzieckiem, które miało słabą odporność, a szkoła jest miejscem, w którym zarazki roznoszą się w zastraszającym tempie. Dlatego też często chorowałam. Często siedziałam z zapaleniem gardła czy też anginą w domu, co powodowało zaległości w szkole. I wtedy wcale nie udawałam i nie chciałam być chora. Niestety nie wszyscy to rozumieli, ale o tym później.
W drugiej klasie podstawówki do naszej grupy doszła pewna dziewczyna. Pamiętam, że na początku nikt jej nie lubił. Raz, gdy szliśmy gdzieś i mieliśmy ustawić się w pary, ja tradycyjnie byłam na samym końcu. Jako że nie było mojej pary wtedy w szkole, nauczycielka powiedziała, żeby ta nowa dziewczyna była w parze ze mną. Wiecie, co usłyszałam od jednej z dziewczyn, która się do nas odwróciła? Dokładnie to: Aga, współczuję! Odpowiedziałam, że wiem, ale jednocześnie widziałam twarz owej dziewczynki i wiedziałam, że nie czuła się dobrze. Było mi żal i głupio się poczułam, że sama też ją tak traktowałam. I co, stałyśmy się przyjaciółkami na bardzo długi czas.
Czwarta, piąta i szósta klasa wyglądały trochę inaczej, bo wiadomo - zaczęliśmy mieć wszystkie przedmioty oddzielnie, z innymi nauczycielami, w innych salach. Zaczęło się również pranie mózgów, jak ja to nazywam. Czyli została zabijana nasza kreatywność, wolne myślenie, nasze własne sposoby rozwiązywania problemów, rozumienia wielu spraw na rzecz tzw. klucza, do którego każdy musiał zacząć się przyzwyczajać. Na pytanie w stylu "jak rozumiesz ten tekst?" nie można było odpowiedzieć dosłownie, bo to nie miało być nasze zdanie, ale to, co autor miał na myśli. Ha, a skąd mamy wiedzieć, co autor miał na myśli? A no od nauczyciela, który przeczytał to w jakiejś książce jakiegoś człowieka, który z autorem danego utworu nie miał do czynienia. To samo z przeróżnymi wypracowaniami. Ile razy dostawałam niskie oceny, a później słuchałam od nauczycieli, że bardzo ładnie piszę, nie robię błędów, wiem, o czym mówię, ALE wtrącam swoje zdanie. Nie wolno. Bo to nie jest to, czego się ode mnie oczekuje. Muszę zapomnieć o wszystkich moich opiniach, najlepiej wywalić je z głowy i nigdy więcej do nich nie wracać. Bardzo mnie to irytowało od samego początku.
Dla mnie był to ogromny stres. Bardzo obawiałam się matematyki, co pewnie w ogóle Was nie zdziwi. Tylko w czwartej klasie z matmy miałam 3 i na koniec roku miałam świadectwo z czerwonym paskiem. Później było już tylko gorzej. Naprawdę nic nie wchodziło mi do głowy. Siedziałam na lekcji, patrzyłam na tablicę i myślałam sobie, że nie mam pojęcia, co ta kobieta tam wypisuje. Był taki jeden sprawdzian, na którym nie napisałam nic, kompletnie nic. Oddałam puste kartki, bo po prostu nie potrafiłam nic zrobić, nawet zacząć zadań. Gdy nauczycielka wszystko sprawdziła, jeden z kolegów z klasy rozdawał owe sprawdziany. Gdy doszedł do mojego nazwiska, powiedział do grupy osób, które były obok niego: Agnieszka ma 0%. Hahahaha, serio?! Nic nie napisała, no patrzcie, oddała puste kartki. Ona nic nie potrafi! Nie wiedział, że stałam obok i wszystko słyszałam. W sumie nikt się nie przejął tym, że słyszałam, ale mnie bardzo to zabolało. Poczułam sie wyśmiewana i chyba po raz pierwszy bardzo samotna. Pamiętam też ten egzamin szóstoklasisty. Był bardzo łatwy, nawet dla mnie, więc miałam całkiem dobry wynik tak z części humanistycznej, jak i przyrodniczej, która była łącznie z matematyką. Gdy inni dowiedzieli się, jaki miałam wynik, zaczęli mnie oskarżać, że ściągałam. A ja wcale nie ściągałam. Dlatego też z jednej strony poczułam dumę, ale z drugiej bolało mnie to, że uważają mnie za idiotkę.
Bardzo bałam się przyrody, bo nauczycielka mnie nie lubiła. Dlaczego? Dlatego, że nia miałam dobrych ocen. Uczyłam się i niektóre rzeczy zapamiętywałam dobrze, inne mniej. Zależy, czego miałam się nauczyć i jak bardzo interesujące albo jak bardzo nudne to było. Nauczycielka ta na początku każdej lekcji prosiła kogoś do odpowiedzi i pamiętam doskonale, że wszysycy byli tym zestresowani. Głównie ja, bo prosiła mnie wyjątkowo często... Bardzo się stresowałam przed każdą lekcją.
Nauczycielka ta była jedną z tych osób, które uważały, że ja wcale nie chorowałam, tylko udawałam, żeby opuścić szkołę. Nie było to prawdą, ale zostałam wezwana do psychologa szkolnego przez to, że miałam sporo nieobecności. Nie pamiętam moich rozmów z psycholog. Pamiętam tylko, że jak zapytała dlaczego mam sporo nieobecności, a ja odpowiedziałam, że często choruję, to odpowiedziała mi na to, że według niej problem leży gdzieś indziej. Zaczęła wymieniać, że słyszała, że jestem niespokojna, smutna, nieśmiała, itp. Zamiast pomóc, skoro uważała, że miałam problem, bo przecież podobno od tego jest, to tylko mnie dobijała tymi tekstami. Odwiedziłam ją z trzy razy i przestałam, bo nie widziałam w tym sensu.
I później faktycznie zaczęłam symulować choroby i umiejętność ta bardzo przydała mi się w gimnazjum...
Jeszcze dodam tutaj jako ciekawostkę, że jak z matematyki byłam beznadziejna, tak ciągnęło mnie w stronę przedmiotów artystycznych, głównie plastyki. Chociaż to jest jeden z przedmiotów, którego nie do końca rozumiem, bo jak np. biologii można nauczyć się na pamięć w większości przypadków, tak plastyki się nie da. Jedna osoba ma talent, a inna nie i nieważne, ile by nie ćwiczyła, nie narysuje ładnej dłoni człowieka i koniec. I dlaczego mamy być z tego oceniani?
Nie jeździłam na wszystkie wycieczki i nie chodziłam we wszystkie miejsca, w które byłam zapraszana, bo nie miałam na to pieniędzy. Oznaczało to, że chcąc-nie chcąc byłam automatycznie w jakimś tam stopniu izolowana od reszty. Na pewno jakoś to zadziałało, o czym świadczy chociażby to, że kilka razy słyszałam, że tak naprawdę to ja nie chcę nigdzie iść i tylko udaję, że moja rodzina nie ma kasy. Nie, nie udawałam.
Szkołę podstawową skończyłam ze znajomymi, z którymi jednak już więcej kontaktu nie utrzymywałam oraz jedną przyjaciółką. Z pozytywnym nastawieniem na dalsze lata i fajnymi wspomnieniami mimo tych dziwnych, stresujących i zawstydzających sytuacji, które miały miejsce w ciągu tamtych sześciu lat.
Gimnazjum
Już to kiedyś wspominałam, ale muszę powtórzyć raz jeszcze - gimnazjum to najgorsze trzy lata mojego życia, które najchętniej wymazałabym z pamięci całkowicie. Nooo, tutaj to zaczęła się prawdziwa walka o przetrwanie...
Nie poszłam do gimnazjum rejonowego. W zamian za to wraz z tą przyjaciółką z podstawówki, o której już wspomniałam, wybrałyśmy się do szkoły, która była nieco dalej, ale za to mieli być nowi ludzie, a i profil ciekawy, bo wybrałyśmy klasę francusko-angielską, co oznaczało, że język francuski był rozszerzony. No i wiadomo, jak to jest, w gimnazjum więcej przedmiotów, czyli m.in. moje znienawidzone przedmioty ścisłe... I ludzie, którzy (bez obrazy jak coś, tutaj trochę generalizuję, bo wiem, że nie wszyscy tacy są) uważają się za dorosłych, a tak naprawdę są totalnymi dzieciakami. Poszłam tam z nadzieją na fajny czas, a okazało się, że mam najgorsze wspomnienia, jakie mogłyby być.
Jak już wspomniałam pod koniec akapitu o podstawówce, sytuacja finansowa mojej rodziny była kiepska, w związku z czym od samego początku nie mogłam sobie pozwolić na żadne wycieczki, na żadne wyjścia do pizzerii, ani nic. Odmawiałam, bo musiałam, a nie dlatego, że chciałam. Niestety mam wrażenie, że to sprawiło, że ludzie zaczęli się ode mnie oddalać. No bo po co zapraszać kogoś, kto i tak nie pójdzie? Bez sensu, nie?
Przypuszczam, że nie muszę mówić nic o matematyce, fizyce i chemii, które dla mnie były najgorszymi przedmiotami na świecie. Kompletnie nic nie umiałam. Pamiętam, że na początku się starałam i gdy czegoś nie umiałam, to podchodziłam do nauczyciela czy też podnosiłam rękę i mówiłam, że nie rozumiem tego i tego. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek odpowiedział na moje pytania. W zamian słyszałam teksty typu: Jak możesz tego nie rozumieć?! To są najprostsze rzeczy przecież! Miałaś to w podstawówce i mówisz, że nie rozumiesz?! Nie mam czasu na tłumaczenie tego jeszcze raz, powinnaś słuchać na lekcji! Powtórzyło się to wystarczającą ilość razy, bym zaczęła żyć w przekonaniu, że no niestety, nauczyciel w niczym mi nie pomoże, więc nie ma w ogóle sensu pytać o cokolwiek. Przyznawałam się do niewiedzy, a w zamian za to byłam poniżana i pouczana oraz zaczęłam się bać mówić cokolwiek. Przestałam więc prosić o pomoc. Później miałam kilka sytuacji, gdy uczyłam się czegoś sporo, korzystałam z internetu, książek, itp., spędzałam nad tym dużo czasu, a później i tak dostawałam jedynkę lub, w jakichś wyjątkowych sytuacjach, dwóję. Raz dostałam 1+, co już w ogóle mnie dobiło. Co to jest za ocena w ogóle. No i zawsze w takich sytuacjach płakałam, byłam bardzo zawiedziona sama sobą i w dodatku dostawało mi się od nauczycieli. Bałam się też nauczycielki od geografii, bo bardzo mnie nie lubiła. Kiedyś jak wróciłam po chorobie, to powiedziała do mnie, że dawno mnie nie widziała, więc jej odpowiedziałam to samo z uśmiechem na twarzy i później pożałowałam tego, że powiedziałam cokolwiek.
No i ogólnie nie miałam żadnych koleżanek ani kolegów w szkole. Czułam się bardzo samotna, wyśmiewana. Nie miałam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać, kto by mnie wysłuchał. Jedyne, co słyszałam od ojca w tamtym czasie, to rozkaz, że mam się uczyć. Nienawidziłam chodzić do szkoły! Codziennie rano budziłam się z bólem brzucha, który spowodowany był stresem, bo nie wiedziałam, co mnie czekało i w głowie pojawiały mi się najczarniejsze scenariusze.
Pamiętam, że ta moja przyjaciółka z podstawówki szybko się ode mnie odwróciła i w sumie do tej pory nie wiem, dlaczego. Wiem, że pokłóciłyśmy się kiedyś o pieniądze, ale później próbowałam to jakoś wyjaśnić i nic to nie dało; skończyło się na tym, że nie mówiłyśmy sobie nawet żadnego 'cześć' nigdy więcej, co nie było moją decyzją. Ona zakolegowała się z innymi dziewczynami, co spowodowało, że ja zostałam sama. Co prawda przez jakiś czas próbowałam zagadywać do innych i w ogóle, ale nic to nie dawało, więc poddałam się w końcu.
Było bardzo dużo sytuacji, kiedy to czułam się bardzo źle, byłam bardzo zawstydzona, blisko płaczu. Nie będę opowiadać o wszystkich, ale podam jakiś przykład.
Chociażby to, że słuchałam popularnego wtedy zespołu US5, czego w ogóle się nie wstydzę teraz, ani nie wstydziłam wtedy. Chłopaki z mojej klasy wyśmiewali się ze mnie i jak kiedyś raz w życiu zebrałam się nad owagę i powiedziałam, że jest mi przykro, że tak mnie traktują, oni zaczęli się śmiać.
Inną sytuacją niech będzie to, jak kiedyś siedziałam pod salą czekając na lekcje. Dookoła mnie było mnóstwo ludzi, nade mną stało kilka osób, m.in. trzech kolegów z klasy. To znaczy, koledzy to za dużo powiedziane... Raczej zmienię to na: chłopaki, z którymi niestety byłam w jednej klasie. Jeden z nich mówił coś do mnie, ale było tak głośno dookoła, że kompletnie nic nie słyszałam. Powtórzył tę samą rzecz kilka razy, ale ja nadal nie słyszałam, więc wstałam, by poprosić, żeby powtórzył raz jeszcze z nadzieją, że wtedy już usłyszę. Kiedy wstałam, oni zaczęli się śmiać. Ja nie miałam zielonego pojęcia, o co chodziło, więc stałam zdezorientowana, zakłopotana i, po raz kolejny, samotna i wyśmiewana. Gdy jeden z nich odezwał się do innych siedzących obok i powiedział dokładnie to, co mówił do mnie, a ja nie słyszałam, dowiedziałam się, iż było to dokładnie to: mówiłem jej, że ma stać jak do mnie mówi i wstała! Uciekłam do łazienki, bo już wtedy nie mogłam powstrzymać łez.
Inną sytuacją może być to, że w czasie Walentynek jakieś dwie osoby ze szkoły chodziły po korytarzach i zbierały liściki, które później rozdawały klasom. I to nie były tylko te miłosne, ale też notatki od koleżanki dla koleżanki, itp. Ja byłam chyba jedyną osobą, która nigdy nic nie dostała.
Poza tym bardzo bolało to, że wyglądałam zupełnie inaczej, niż reszta. Miałam ogromne problemy z cerą, z którymi nie mogłam sobie poradzić. Bardzo wstydziłam się swojej twarzy i miałam wrażenie, że niektórzy brzydzili się na mnie patrzeć. Zdarzało się, że widziałam skrzywione twarze zwrócone w moją stronę. Strasznie mnie to bolało. (Btw, dodałam kiedyś post na temat tego, jak się wyleczyłam i z czym to się wiązało, więc jeśli jesteście ciekawi, to zapraszam TUTAJ.) Tym bardziej, jak patrzyłam na inne osoby, które wyglądały zawsze ładnie, schludnie, miały fajne ciuchy... Dziewczyny, które zaczynały spotykać się z chłopakami, itp. Ja o tym wszystkim mogłam sobie pomarzyć.
Nie widziałam sensu w marnowaniu czasu na uczenie się czegoś, co kompletnie by mi się nie przydało do życia. Moim celem w większości przypadków było to, by ZDAĆ i tyle, wcale nie zależało mi na dobrych ocenach z przedmiotów, jak geografia czy też chemia, bo jakbym chciała się czegoś dowiedzieć, to sama bym się dowiedziała i nie potrzebowałam nikogo do zmuszania mnie do tego, by czytać jakieś głupoty. Przyznaję bez bicia, że były lekcje, na których zasypiałam na siedząco, chociażby język polski. Wolałabym uczyć się więcej o gramatyce, itp. Miałam serdecznie dość intepretowania wierszy i innych tego typu rzeczy, które zwyczajnie nie interesowały mnie w nawet najmniejszym stopniu. I taka ciekawostka: z angielskiego też byłam beznadziejna. Miałam jednak swoje zainteresowania, którym oddawałam się po szkole i które sprawiały, że mogłam się uśmiechnąć nieco. Chociażby taki taniec - na pierwsze zajęcia poszłam w pierwszej klasie podstawówki! Lub rysowanie, na którym spędzałam sporo czasu w domu, czy też pisanie opowiadań, które nadal mam na kompie. Nikt mnie nie oceniał, nikt nie sprawiał, że czułam się beznadziejna, gorsza, itp. I bardzo mi się to podobało.
Bardzo szybko więc doszłam do wniosku, że to wszystko nie miało najmniejszego sensu. Przestałam się starać w czymkolwiek. Każdego ranka modliłam się, by dzień szybko zleciał, bym nie miała żadnych złych sytuacji znowu. Leciałam na samych jedynkach i dwójkach, bo nie miałam ani ochoty, ani siły, by robić cokolwiek. Nie byłam w stanie uczuć się w momencie, gdy po powrocie ze szkoły od razu denerwowałam się na myśl, że następnego dnia znowu musiałam tam iść. Bardzo często zdarzało mi się, że po powrocie szłam spać na kilka godzin. Wtedy nie wiedziałam, dlaczego byłam wiecznie taka zmęczona. Teraz myślę sobie, że te wszystkie nerwy, to bycie ostrożnym, uważnym, staranie się, uciekanie, itp. - wszystko to wyczerpywało fizycznie moje ciało i umysł. Spałam więc głównie po to, by nie myśleć. Chodziłam ze spuszczoną głową, smutna i bardzo ostrożna. Starałam się nie patrzeć na ludzi z nadzieją, że przejdę korytarzem i nikt mnie nie zauważy. Chciałam się zapaść pod ziemię, być niewidzialna lub cokolwiek takiego, co sprawiłoby, że byłoby ciut łatwiej. Nie odzywałam się do ludzi. No i zaczęłam symulować choroby coraz częściej i częściej. Bo w końcu miałam do wyboru: iść do szkoły i wrócić znowu z płaczem cała zdenerwowana i smutna, czy udać, że mam gorączkę i boli mnie głowa, i mieć spokojny dzień w domu. No wybór był oczywisty. Wiedziałam, jakie były tego konsekwencje, więc to nie było tak, że nie zdawałam sobie sprawy z tego, co robiłam. Doskonale wiedziałam, że opuszczając lekcje miałam więcej i więcej zaległości i coraz mniejsze szanse na przejście z klasy do klasy. No ale jakoś się udawało, chociaż przyznaję, że ledwo i w sumie teraz nie do końca wiem, jak to wszystko się udało. I wydaje mi się, że to właśnie wtedy był ten czas, gdy nie rozmawiałam ze swoją własną siostrą przez 1,5 roku. Możecie sobie to wyobrazić? Nie zamieniłyśmy ze sobą ani jednego słowa przez półtora roku, mieszkając w tym samym pokoju...
Btw, w gimnazjum zrobiłam sobie kolczyk w języku, który oczywiście podobał mi się, ale był to głównie taki znak jakby dla innych, że ja wcale taka strachliwa nie jestem. No i chciałam się postawić mojemu ojcu, który tego zwyczajnie nie cierpił. Przyznaję, chciałam zrobić mu na złość. I udało się.
Teraz uważam, że ci wszyscy ludzie zachowywali się w taki sposób, bo sami byli nieszczęśliwi. Bo sami mieli problemy, byli sfrustrowani, źli, smutni, głodni tego, by sprawić komuś przykrość. Jednocześnie, w moim mniemaniu, wcale ich to nie usprawiedliwia.
Tak więc gimnazjum skończyłam jako dziewczyna nieszczęśliwa, zamknięta w sobie, nieśmiała, cicha, bez uśmiechu na twarzy w ogóle. Z liczbą znajomych równą ZERO. Z poczuciem własnej wartości na tym samym poziomie, jak liczba znajomych. Z ogromnym poczuciem winy, chociaż większość sytuacji moją winą wcale nie była (zdałam sobie z tego sprawę już dużo później). Z okropnymi wspomnieniami i mega obawami na kolejne lata. Z poczuciem, że nic dobrego mnie nie spotka. No i jednocześnie z ulgą, że WRESZCIE mam z głowy to chore miejsce, które powinno zniknąć z powierzchni ziemii... W ogóle uważam, że system 8 lat podstawówki i później liceum był o niebo lepszy, niż dzielenie jeszcze na gimnazjum.
Szkoła średnia
Tutaj to też niezłe przeboje miałam. Wybrałam technikum hotelarsko - turystyczno - gastronomiczne; profil - technik hotelarstwa. Od razu mówię, że nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że technikum jest dla osób, które nie poradziłyby sobie w liceum. Otóż nie, moi drodzy, to wcale tak nie działa. Technikum ma 4, a nie 3 lata nauki + są tam wszystkie te przedmioty, które są w liceum + jeden dodatkowy język (u mnie był to angielski i dodatkowo niemiecki), a dodatkowo jeszcze przedmioty zawodowe, których ja miałam 7.
Na początku było całkiem spoko. Dwa miesiące wakacji z poczuciem, że nigdy więcej nie wrócę do gimnazjum, pozwoliły mi odetchnąć trochę i podnieść się nieco, by być w stanie pójść do technikum z chociaż troszkę pozytywnym nastawieniem. Miałam nadzieję, że będzie okej... Chociaż w sumie nie wiem czy była to nadzieja, którą naprawdę miałam, czy którą bardzo chciałam mieć.
Od samego początku wiedziałam, że skupię się na tych przedmiotach, na których mi zależało, które mnie jakoś tam interesowały, a oleję nieco te, które kompletnie mnie nie kręciły i z tych będę chciała po prostu mieć zaliczenie i tyle. Na pierwszy strzał na "nie" poszły oczywiście przedmioty ścisłe, z których byłam skreślona całkowicie od początku mojego życia; historia ogólna oraz historia hotelarstwa, które niesamowicie mnie nudziły; przysposobienie obronne. Na początku lubiłam niemiecki, ale moja nauczycielka skutecznie mi ten przedmiot obrzydziła. Ja uważam, że dobry nauczyciel to połowa sukcesu. Nie da się, po prostu nie da się nauczyć czegokolwiek i czerpać przyjemności z lekcji (lub chociaż nie nudzić się) w momencie, gdy człowiek jest zestresowany. Według mnie jest to niemożliwe. Moja nauczycielka hotelarstwa kazała mi wyjmować mój kolczyk z wargi twierdząc, ze hotelarzowi to nie przystoi i ogólnie jest obrzydliwe (serio powiedziała, że to obrzydliwe), co z jednej strony mnie irytowało, a z drugiej śmiałam się z tego po cichu. Tym bardziej, że jak poszłam na praktyki do 5-gwiazdkowego hotelu do działu bankietów, czyli praca z ludźmi, to miałam ów kolczyk cały czas i nikt mi nic nie powiedział. No ale okej, wyjmowałam, żeby jej nie wkurzać. Raz zapomniałam, to mi powiedziała, że nie może na mnie patrzeć.
Bardzo lubiłam, na przykład, biologię. W wakacje razem z Martą, którą poznałam na Gronie (pamiętacie Grono?!) dzięki US5, poszłyśmy na korki z angielskiego i bardzo szybko nadrobiłam to, czego nie nauczyłam się od 4 klasy podstawówki. Powód? Bo wtedy CHCIAŁAM się tego nauczyć i nikt mnie do niczego nie zmuszał. Dlatego też w szkole bardzo lubiłam tak angielski ogólny, jak i angielski zawodowy i, nieskromnie mówiąc, miałam same 5 i 6.
W technikum nie chodziłam w ogóle na religię, bo nie uznaję tego przedmiotu. Nie mieliśmy też etyki, ale to w sumie nie wiem czemu. Chyba jest ta zasada, że jak ktoś nie chodzi na religię, to musi chodzić na etykę, nie? W mojej szkole w ogóle nie było etyki. Nie chciałam też chodzić na wf i bardzo cieszę się, że miałam lekarza, który wypisywał mi zwolnienia na cały rok szkolny przez trzy lata tam.
Za każdym razem, gdy dostawałam ocenę "tylko" dopuszczającą, doskonale wiedziałam dlaczego. Nigdy nie było to zaskoczeniem. Przyznaję bez bicia, że nie chciałam marnować czasu na coś, co kompletnie mnie nie interesowało, więc tego zwyczajnie nie robiłam. Irytowały mnie więc komentarze nauczycieli w stylu: Aga, taka inteligentna, a taka leniwa! Nie rozumiem, dlaczego nauczycielom tak bardzo zależy na tym, by każdy uczeń miał najlepsze oceny ze wszystkiego. Kiedyś przeczytałam taki tekst, że jeden nauczyciel może uczyć tylko jednego przedmiotu, a jeden uczeń musi umieć wszystko. Prawda? Prawda. Wolałam zająć się tym, co lubiłam i co sprawiało mi przyjemność, a resztę zwyczajnie odbębnić. Dlatego też w domu sporo czytałam. Lubiłam czytać o psychologii, o rozwoju człowieka, o jego zachowaniach. Czytałam sporo na tematy zdrowotne i biologiczne, które były tematami tabu w szkołach; czytałam i islamie, bo mnie to interesowało. Uczyłam się angielskiego na własną rękę. Tańczyłam nadal, pisałam opowiadania.
Wtedy był też czas, kiedy to założyłam fanklub Filipa Bobka, sama wszystko zorganizowałam, rozkręciłam, nawiązałam kontakt z Filipem, itp. Znalazłam dzięki temu świetnych ludzi. To jedna z rzeczy, które bardzo pomogły mi stanąć na nogi. Zaczęłam też znowu rozmawiać z siostrą i chociaż nigdy nie byłyśmy blisko, to kontakt miałyśmy lepszy niż przed tym, jak przestałyśmy gadać. Zaczęłam chodzić na występy kabaretowe, które też bardzo mi pomagały, bo spotykałam coraz więcej ludzi, byłam coraz bardziej samodzielna, zaczęłam jeździć po całej Polsce sama. Poza tym, zaczęłam chodzić do pracy; poczynając od roznoszenia ulotek, poprzez bycie kelnerką w hotelach, po statystowanie. I właśnie przy statystowaniu w różnych produkcjach telewizyjnych i kinowych, zaczęłam czuć się coraz pewniej, coraz lepiej, budowałam poczucie własnej wartości, zaczynałam myśleć, że wcale nie jest tak, że jestem typem osoby, której nie da się lubić. Po jakimś czasie mówiłam też do kamery, czego wcześniej bym nie zrobiła, a później wystąpiłam nawet w Rozmowach w toku i w dodatku przedstawili mnie w sposób, który sprawił, że miałam ochotę zapaść się pod ziemię, a mimo to wyszłam z podniesioną głową i uśmiechem na twarzy. Stan mojej cery zaczął się poprawiać, co też było plusem. Zaczęłam ubierać się inaczej. I chociaż nigdy nie miałam w szkole przyjaciół, to nie czułam się już odizolowana.
Niestety wszystko zaczęło się psuć znowu, zanim w ogóle miało szanse dojść do szczytu, gdy stosunki między mną a rodziną, z którą mieszkałam, popsuły się bardzo. Nie chcę tu wnikać w szczegóły, ale mówiąc najprościej, musiałam sama o siebie zacząć dbać. Sama musiałam kupować sobie jedzenie i inne rzeczy pierwszej potrzeby, czego zazwyczaj ludzie w moim wieku robić nie muszą. Zaczęłam więc znowu opuszczać coraz więcej szkoły, bo chodziłam na nagrania coraz częściej po to, by mieć kasę na przeżycie. Nie miałam czasu, by się uczyć, więc miałam coraz słabsze oceny i w końcu zwyczajnie nie byłam w stanie się podnieść już. No i nikt o tym nie wiedział, więc przypuszczam, że ludzie myśleli, że po prostu nie chce mi się chodzić do szkoły. Co prawda nie była to moja ulubiona czynność, ale nie było aż tak źle, żeby z lenistwa opuszczać zajęcia. Wreszcie dotarłam do momentu, w którym musiałam podjąć decyzję. Stanęło na tym, że pod koniec pierwszego semestru trzeciej klasy technikum zmieniłam szkołę.
Poszłam do liceum dla dorosłych, które było moim wybawieniem. Zajęcia miałam trzy dni w tygodniu, niewiele godzin, zdarzało się, że nawet zaledwie cztery. Nauczyciele generalnie nie wymagali od nas tego, byśmy byli na każdej lekcji czy żebyśmy mieli zeszyty, czy cokolwiek, bo zdawali sobie sprawę, że są tam ludzie, którzy pracują, którzy mają inne zajęcia, nie raz dzieci, niektórzy o wiele starsi ode mnie, itp. Miałam jeden zeszyt do wszystkich przedmiotów i wystarczyło. Nie chodziłam na wszystkie lekcje, ale zaliczałam. Znalazłam normalną pracę, którą była praca w szkole tańca jako recepcjonistka. I znowu, poznałam tam wiele ludzi, bardzo się otworzyłam, bardzo mi to pomogło, spędzałam bardzo fajny czas. Były momenty, gdy pracowałam bardzo dużo, ale dzięki temu mogłam sobie pozwolić nie tylko na to, by jeść normalnie, ale też na to, by zacząć podróżować po Europie z Magdą. Tak więc odwalałam szkołę sukcesywnie, nadal skupiając się na tym, co mnie interesowało i zaliczając to, co trzeba było zaliczyć. Oczywiście nie mówię, że nie miałam żadnych problemów, bo matematyka ciągnęła się dalej, ale np. nie miałam już nigdy więcej fizyki ani chemii, co było niesamowite! Nie miałam też głupot jak przysposobienie obronne, czy też wiedza o kulturze, które tylko zajmują czas i energię.
Jakoś mniej więcej w połowie trzeciej klasy chyba wpadłam na pomysł wyjechania do USA jako au pair. I zaczęłam wsiąkać w tę opcję. Nie miałam żadnego pomysłu na to, co miałam robić, kompletnie nic. Nie wiedziałam, co dalej, co po liceum, co się ze mną stanie. W domu było bardzo kiepsko, więc nie chciałam tam siedzieć, Polska to ogólnie kraj, w którym nie chciałam być, więc musiałam zrobić coś innego, nowego. Coś, na co nie odważyłabym się jeszcze 3 lata wcześniej.
Jeśli chodzi o maturę, to najpierw planowałam do niej podejść i zdawać biologię jako przedmiot dodatkowy oraz rozszerzony angielski, jednak przy składaniu deklaracji zaczęłam się nad tym zastanawiać. Doszłam do wniosku, że tak czy siak nie zdam matematyki, która jest przecież przedmiotem obowiązkowym. Zastanawiałam się nad tym jakiś czas i w końcu postanowiłam w ogóle nie podchodzić do matury. Jednym z powodów było również to, że nie miałam w planach żadnych studiów w Polsce, więc matura do niczego by mi się nie przydała, a tylko umarłabym ze stresu. Bez sensu kompletnie. Btw, zauważyłam, że w Polsce większość uważa, że każdy musi iść na studia, bo jak nie, to nigdy pracy nie znajdzie, będzie zgubiony do końca i w ogóle taki beznadziejny... Mam kompletnie inne zdanie. Uważam, że studia są fajną opcją dla tych, którzy idą na kierunek, który ich interesuje! A nie dlatego, że "tak wypada" czy też, że rodzicom zależy, bo tylko tracą czas i dlatego później mamy tych lekarzy czy nauczycieli bez powołania, a tylko dlatego, że tak wyszło... I wcale nie czuję się głupsza i nie wstydzę się przyznać, że nie mam matury, bo, według mnie, nie jest to powód do tego, by inni myśleli, że jestem gorsza. A nawet, jeśli myślą, to ja się gorsza wcale nie czuję. Brałam pod uwagę różne opcje i wiedziałam, że może będę żałować, ale z drugiej strony w momencie, gdy skończyłam 16 lat i różne sytuacje zaczęły się psuć i musiałam polegać tylko na sobie, postanowiłam podejmować swoje własne decyzje i iść swoją własną drogą, która niekoniecznie musiała się podobać innym. Wiedziałam jednak, że ja chcę przeżyć swoje życie w mój sposób i uczyć się na swoich własnych błędach, zamiast później żałować tego, że posłuchałam innych, którzy nie siedzą przecież w mojej głowie i nie wiedzą, o czym myślę i jak się czuję.
Jeszcze właśnie w tej szkole miałam taką sytuację w czasie egzaminów końcowych (coś na wzór sesji, nawet indeksy mieliśmy), kiedy to ściągałam niesamowicie na egzaminie z matmy. Wiedziałam, że jeśli nie zaliczę, to będę miała poprawkę, której również nie zaliczę, więc musiałabym powtarzać rok, co nigdy mi się nie zdarzyło i nie chciałam do tego dopuścić. Chciałam więc ściągnąć na tyle, by dostać tróję i być spokojnym. Niestety ściągnęłam trochę za bardzo i byłam chyba jedyną osobą w klasie, która dostała 5. Gdy jedna z dziewczyn czytała wszystkim oceny po kolei i trafiła na mnie, wszyscy się do mnie odwrócili, a moją jedyną reakcją w tamtej sytuacji był *facepalm*. Prawie zawału serca dostałam, by podchodziłam do nauczycielki omówić egzamin, bo przecież ona głupia nie była i doskonale wiedziała, że nie ma szans, by ktoś, kto do tej pory miał same 1 i 2 nagle dostał 5 z egzaminu końcowego. Zapytała, jakie mam plany, więc powiedziałam, że wyjeżdżam do USA i nie podchodzę do matury. To mnie uratowało. Jestem prawie pewna, że w przeciwnym razie nie przepuściłaby mnie. A tak, wystawiła mi 2. Ale mówię Wam, ile stresu się najadłam z własnej winy, to pojęcia nie macie. Z drugiej strony skąd miałam wiedzieć, że rozwiązania były aż tak dobre?!
Tak więc szkołę średnią skończyłam z o wiele wyższym poczuciem własnej wartości, niż wcześniej. Było to spowodowane tym, jakimi ludźmi się otaczałam i chociaż nadal nie miałam bliskich kolegów i koleżanek w szkole, to jednak nie miałam też konfliktów i raz pogadałam z tymi, raz z tamtymi i było okej. Wiedziałam, na czym to wszystko polega. Wiedziałam, że mogę stawić czoła wszystkim przeciwnościom losu i miałam świadomość, że na wiele mnie stać. Czułam, że podejmowałam właściwe decyzje dla mnie i cieszyłam się, że potrafiłam być asertywna. Jak po gimnazjum nie byłam w stanie wyrazić swojego zdania, tak wtedy nie miałam z tym problemu; akceptowałam zdanie innych i potrafiłam wyrazić też swoje. Wiedziałam, że robiłam dokładnie to, co było dla mnie odpowiednie i jednocześnie miałam świadomość tego, że mimo wszystko było wiele rzeczy, które nadal we mnie siedziały i które przeszkadzały w wielu sytuacjach.
Poza nauką...
Bardzo lubiłam czas, gdy sobie podróżowałam z Magdą, bo zawsze liczyłyśmy tylko na siebie; miałyśmy wiele stresujących sytuacji, z którymi sobie radziłyśmy; miałam satysfakcję ze wszystkiego oraz z tego, że chociażby sama sobie zarobiłam na podróże; widywałyśmy wiele miejsc; spotykałyśmy wielu ludzi... Jedna z takich wycieczek skończyła się tym, że poznałam takiego jednego kretyna Amerykanina, z którym później widywałam się w różnych miejscach w Europie, gdy podróżował z pewną grupą, który to naobiecywał mi gruszek na wierzbie, a później sama kopnęłam go w tyłek. Jak mnie później zobaczył w Stanach, to był w szoku, a ja się uśmiałam i miałam satysfakcję, że teraz to ja mogę go olać :-D. Ale to też był czas dość długi, bo aż półtora roku, kiedy to byłam na huśtawce nastrojów non stop. Wiecznie płakałam i aż dziw, że Magda ze mną wytrzymywała. Jednocześnie nie żałuję niczego, co się wtedy stało, bo każde doświadczenie mnie czegoś uczy i cieszę się, że potrafię wyciągać z nich wnioski.
Jak już jesteśmy przy rozterkach sercowych, to niestety szkoła nie jest odpowiednim miejscem dla mnie pod tym względem. Zawsze widywałam jakieś szczęśliwe pary, słyszałam historie o tym, jak to dziewczyny chodzą na randki, jak to są szczęśliwe, itp., itd. A ja... A ja co, byłam sama cały czas. Miałam wrażenie, że nigdy żaden chłopak się mną nie zainteresował i nawet w technikum słyszałam komentarze, że Aga to wiecznie sama, że jak to ona nie ma chłopaka, że to, że tamto. No kurde, tak wychodziło, a znowu czułam się gorsza. Te wszystkie doświadczenia w ciągu wszystkich lat szkolnych sprawiły, że byłam bardzo zamknięta i nawet wtedy, gdy zaczęłam czuć się lepiej, to nadal miałam problemy z tym, by komukolwiek zaufać i nie czułam, że jestem osobą, z którą ktokolwiek (czy to facet, czy koleżanka) chciałby tak szczerze być dłuższy czas, poznać, dać mi czas i cierpliwość. Sama widywałam oczywiście takich, co mi się podobali, ale za bardzo bałam się odrzucenia, by cokolwiek z tym robić. Tak, strach przed odrzuceniem to coś, co nadal mi towarzyszy niestety.
No i jak odchodziłam z pracy i się plotka rozniosła, to zaczęłam dostawać zaproszenia na kawę, na drinka, na kolację, itp. Ahh, ludzie drodzy, czas się liczy ;-).
Jak jest teraz? O wiele, wiele lepiej. Decyzja o wyjeździe do USA była najlepszą decyzją w całym moim życiu. Może to zabrzmi banalnie, ale bardzo mnie zmienił pobyt tutaj. Już wcześniej, jak zresztą wspomniałam, wiedziałam, że chcę iść swoją własną drogą i nie słuchać tych, którzy koniecznie chcą mi cokolwiek doradzić, a teraz jestem tego jeszcze bardziej pewna. To ja wiem najlepiej, czego chcę, jak pokierować swoim życiem i czy potrzebuję pomocy, czy też nie, a jeśli tak, to jakiej.
Te wszystkie doświadczenia, które wspominam w większości ze łzami w oczach, nauczyły mnie tego, że to my sami musimy być dla siebie najważniejsi, bo jeśli my nie jesteśmy szczęśliwi, to jak mamy żyć? Wegetować tylko? Każdego ranka mieć nadzieję na to, by dzień skończył się jak najszybciej? Chyba nie o to chodzi. Jestem teraz osobą, która twardo stąpa po ziemi, która zmieniła się z bardzo nieśmiałej i strachliwej dziewczynki w pewną siebie kobietę. Akceptuję innych ludzi i to, że każdy ma swoją opinię, ale nigdy więcej nie będę bała się wyrazić mojej nawet wtedy, gdy będzie zupełnie inna, niż reszta. Poza tym, mam tu swojego człowieka (w sumie to dwójkę... tak dorosłego, jak i 5-letniego ;-), który pomógł mi niesamowicie i tak szczerze to jestem pewna, że sama bym do tego punktu nie doszła.
To wcale nie jest tak, że jestem całkowicie spokojna teraz i wszystko jest okej. Nie jest, bo nadal mam ten lekki strach, że znowu komuś zaufam i zostanę zraniona, itp. Różnie to bywa. Ale teraz wiem, jak sobie z tym radzić i wiem, że nie jestem sama. Wiem też, że każdego dnia idę do przodu!
W sumie jakby tak spojrzeć na to wszystko z boku, to teraz myślę sobie, że może i dobrze się stało, że miałam takie, a nie inne przeżycia. Wiecie dlaczego? Dlatego, że nie chciałabym być teraz w miejscu, w którym jest większość moich dawnych znajomych. I był taki czas, kiedy zaczęłam dostawać wiadomości od tych dawnych znajomych, którzy nagle sobie o mnie przypomnieli. Nie odpisałam prawie nikomu, ale czytałam te wiadomości z uśmiechem na twarzy i przypominałam sobie, jak kiedyś powiedziałam jednej koleżance: będę dążyć do tego, by zrobić coś, czego nikt by się po mnie nie spodziewał. I co, udało się :-)!
Ale się rozpisałam... Ktokolwiek dotarł w ogóle do końca?!
W najbliższy piątek lecimy z Nathanem do Kalifornii na 10 dni, więc odezwę się dopiero po powrocie.
Do następnego!
Aga
EDIT!!!
Bo zapomniałam... To nie jest tak, że niecierpiałam wszystkich nauczycieli. Lubiłam kilku. Lubiłam wychowawczynię z 1-3 klas podstawówki; pana od historii w podstawówce i technikum; nauczycielkę biologii w technikum; wychowawczynię z gimnazjum; nauczyciela angielskiego zawodowego w technikum oraz nauczyciela angielskiego w liceum... Oni byli LUDŹMI! I jeśli ktoś to tu teraz czyta, co jest możliwe, to pozdrawiam :-)!!!!
PS. Przepraszam za wszelkie literówki, jeśli jakieś się pojawiły!
PS2. Dziękuję za 200.000 wejść!!!!! :-))
Ważne info jest takie, że odnośnik do mojego profilu na Facebooku po prawej stronie dodałam głównie w celu ułatwienia kontaktu ze mną poprzez wysłanie wiadomości. Mam sporo zaproszeń od osób, których kompletnie nie znam, z którymi nie mam nic wspólnego. Ja od bardzo dawna nie przyjmuję zaproszeń od tych, których nie znam (złe doświadczenia), ale wiadomości chętnie poczytam i odpowiem :-).
***
Pamiętacie, jak jakiś czas temu zapytałam czy chcecie poczytać o moich latach szkolnych? Here it goes! Trochę to trwało, ale chyba widzicie czemu, nie? :-D Będzie dłuuuuuugo! I dodam kilka kompromitujących zejęć, więc się nie zdziwcie.
Na wstępie powiem, że nie oczekuję żadnego współczucia; nie użalam się nad sobą; nie potrzebuję rad... Publikuję to po to, by trochę Wam objaśnić, dlaczego mam takie a nie inne zdanie na temat różnych rzeczy, jak to wszystko na mnie wpłynęło i w ogóle. Po to, byście nie myśleli, że tak gadam i gadam, a sama nic nie wiem o życiu :-). Komentarze mile widziane i chętnie poczytam, co myślicie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że wiele z Was może się ze mną nie zgadzać. Jak najbardziej zapraszam do podzielenia się swoją opinią mimo tego! Chciałabym jednak dodać, że preferuję przeczytać coś w stylu Ja mam inne zdanie na ten temat lub Ja myślę inaczej czy cokolwiek takiego, zamiast czegoś w stylu Nie masz racji! czy też Będziesz żałować! lub Powinnaś zrobić to i tamto! Niby nic, a jednak jest spora różnica w odbiorze :-).
Pod koniec 2014 roku wspominam to, co działo się kilka czy tam nawet kilkanaście lat temu, myślę o tym, co dzieję się teraz i zastanawiam się, jak będzie później... I tak przypominając sobie o przeróżnych wydarzeniach, jakie miały miejsce w ciągu tych 22 lat mojego życia, doszłam do wniosku, że jestem w odpowiednim miejscu w tym momencie. Nie chodzi mi tu tylko o fakt mieszkania w Stanach, ale głównie o to, gdzie są moje myśli, moje podejście do różnych rzeczy, jakieś tam plany na przyszłość oraz to, z kim jestem. Czuję, że nie marnowałam czasu i robiłam dokładnie to, co było najlepsze dla mnie nawet wtedy, gdy inni ludzie mieli zupełnie inne zdanie na ten temat.
Zaczynając od samego początku...
Nie chodziłam do przedszkola. Byłam w domu z siostrą, która była półtora roku młodsza ode mnie, z babcią i dziadkiem oraz rodzicami. Moja mama była nauczycielką rosyjskiego.
Zaczytana ja :-D.
Zerówka
Gdy miałam 6 lat, poszłam do zerówki. Nie pamiętam czy bałam się pierwszego dnia, czy nie; nie pamiętam, kto mnie odprowadził; jak to wszystko wyglądało. Pamiętam tylko, że w klasie miałam koleżankę, która mieszkała w tym samym bloku, więc to zawsze raźniej. Ogólnie rzecz biorąc, zerówka to zerówka, więcej zabawy niż nauki, wiadomo. Nie oznacza to jednak, że nie miałam stresów. Po pierwsze, ciężko było mi usiedzieć w ławce tyle, ile od nas wymagano, w czym zresztą nie byłam odosobniona, bo to normalna sprawa dla sześcioletnich dzieci. Poza tym, od samego początku miałam problemy z rzeczami związanymi z liczbami. Pamiętam, że w naszych ćwiczeniach było takie jedno zadanie, ale nie potrafię Wam wyjaśnić, o co tam chodziło, bo nie pamiętam. Powtarzało się ono co jakiś czas na coraz wyższych poziomach. Zazwyczaj nauczycielka mówiła nam, byśmy je wykonali, po czym mieliśmy położyć ćwiczenia na jej biurku. Ja ZAWSZE byłam ostatnią osobą, która oddawała swoje ćwiczenia, bo zawsze bardzo dużo czasu zajmowało mi rozgryzienie tego, co ja mam właściwie robić. Zazwyczaj i tak to, jak ja to zrobiłam, było niewłaściwe. Pamiętam doskonale sytuację, kiedy raz nie skończyłam tego, bo nie wiedziałam jak. Podeszłam do biurka nauczycielki i wsunęłam moje ćwiczenia gdzieś tam po środku książek innych dzieci. Wtedy usłyszałam wychowawczynię, która powiedziała: Agnieszka, to, że włożysz te ćwiczenia w środek nie oznacza, że ich nie sprawdzę! Łzy stanęły mi w oczach, wyciągnęłam je i wróciłam na swoje miejsce, próbując jeszcze raz, ale kolejny raz się nie udało. Byłam bardzo zestresowana i miałam wrażenie, że coś było ze mną nie tak, skoro byłam jedyną osobą, która nie potrafiła tego zrobić. No i fakt, że pamiętam to bardzo wyraźnie do tej pory, o czymś świadczy. Mogłabym Wam nawet powiedzieć, w co byłam ubrana i jak miałam uczesane włosy...
Pewnego dnia ja i dwie czy trzy koleżanki szłyśmy do łazienki. Ta dla dziewczynek była obok tej dla chłopców. Ja wpadłam na pomysł, by zajrzeć do chłopaków. No i zrobiłam to. Nie pamiętam czy jako jedyna tam weszłam, czy koleżanki weszły ze mną, ale pamiętam za to, że ktoś powiedział o tym nauczycielce, która dała mi wykład, jak złe to było, i że nie mogę tego robić ponownie. Ja, jako dziecko, które nie rozumiało co tak naprawdę było w tym złego, pomyślałam sobie, że to nasze ciało jest czymś, co musimy ukrywać, czego powinniśmy się wstydzić i jeśli broń Boże zechce mi się wejść do łazienki dla chłopców, to powinnam ukarać sama siebie mówiąc sobie, że nie mam za grosz wstydu, i że będę miała kłopoty, bo tak się nie robi.
Na samym początku drugiego semestru zmarła moja mama, co było strasznym przeżyciem dla mnie. Z tego wesołego dziecka, jakim byłam, stałam się smutna, cicha. Pamiętam sytuację, kiedy siedzieliśmy wszyscy na podłodze w kole i powtarzaliśmy pory roku, miesiące, itp. Gdy przyszła kolej na mnie moja nauczycielka bez żadnego pytania poinformowała wszystkich, że moja mama nie żyje. Najpierw na mojej twarzy pojawił się szok i prawie się popłakałam tak ze smutku z zaistniałej sytuacji, jak i z żalu do tej kobiety, że powiedziała to wszystkim. Później pojawiło mi się to uczucie, że co, jeśli ktoś o cokolwiek zapyta... Ja nic nie wiedziałam a zresztą nawet jakbym wiedziała, to nie chciałabym o tym opowiadać. W końcu poczułam się bardzo samotna i jakby odizolowana od innych, bo nikt się kompletnie nie przejął. Nikt nic nie powiedział, nikt na mnie nie spojrzał. Chociaż może spojrzeli, ale ja tego nie widziałam, bo cała ta sytuacja sprawiła, że głowę miałam spuszczoną w dół i patrzyłam na dwoje buty.
Ja i moja siostra zaraz po tym, jak zaczęłam zerówkę.
Zdjęcie robione przez moją mamę :-).
Podstawówka
Po wakacjach przyszedł czas na szkołę podstawową. Mieściła się ona trzy minuty spacerkiem z mojego bloku. Na pierwszym piętrze była podstawówka - nauczanie zintegrowane i trochę starszych. Na drugim piętrze trochę licealistów oraz starsze dzieci z podstawówki czasami. Na trzecim piętrze samo liceum i podstawówka się tam raczej nie zapuszczała, jeśli wiecie, o co mi chodzi. Dzieciaki się zwyczajnie bały. Wiecie, macie kogoś, kto ma 7 lat i kogoś, kto ma 17. Ogromna różnica! I nawet nauczyciele powtarzali nam, żebyśmy tam nie chodzili, więc my, jako że nie wiedzieliśmy nic więcej, słuchaliśmy ich, bo pewnie "mieli rację".
Pierwsze trzy lata, nauczanie zintegrowane, były całkiem spoko. Lubiłam ludzi w klasie, nauczycielka była super i ogólnie atmosfera fajna. Było więcej rzeczy do roboty, co oczywiście nikomu się nie podobało.
Siedziałam w ławce na samym końcu, bo byłam najwyższa. Nie chciałam tam siedzieć i dziwnie się czułam z tym, że mój wzrost decyduje o tym, gdzie będę siedzieć. Tak, jakbym była gorsza, bo byłam wyższa i inni mieliby przeze mnie problemy (nie widzieliby tablicy, na przykład). Myślałam sobie, że nie lubiłam mojego wzrostu... I pamiętam, że przyszedł taki dzień, kiedy wychowawczyni przyniosła wagę z miarką do klasy i każdy po kolei miał się zmierzyć i powiedzieć, ile ma w centymetrach i potem w metrach. Gdy ja miałam iść do tablicy, wiele osób wydawało z siebie jakieś niezidentyfikoane dźwięki, które sprawiły, że znowu wstydziłam się tego, jak wyglądałam; że byłam gorsza, bo dlaczego tylko na mnie tak reagowali? Była też taka jedna nauczycielka z innej klasy, która nie pamiętała mojego imienia i nazywała mnie ta wielka z 2b przed wszystkimi ludźmi... Ta wielka. Ekhm.
Pamiętam też sytuację, gdy zostałam poproszona do tabliy i miałam napisać kilka słów. Jednym z nich było słońce, więc napisałam tak, jak myślałam, że było poprawnie. Wyszło mi słonice i wszyscy, łącznie z nauczycielką, zaczęli się ze mnie śmiać. Czułam się niesamowicie głupia, zawstydzona i było to bardzo nikomfortowe; próbowałam też powstrzymać łzy, co mi się udało i niestety robiłam to częściej i częściej.
Nienawidziłam dni typu Dzień Matki, Boże Narodzenie, itp., bo zawsze robiliśmy laurki dla rodziców... A ja? Dla kogo miałam je robić? Wychowawczyni podpowiadała, że to może dla babci, ale jakoś niespecjalnie mi to pomagało. Robiłam je więc tak, jak wszyscy inni, czyli dla mamy, bo nie chciałam być inna. Nie chciałam być gorsza, że oni mają kogoś, a ja nie.
Od samego początku miałam problemy z matematyką, o czym już zresztą wspomniałam. Bardzo ciężko było mi liczyć i myśleć w taki sposób, nie potrafiłam skupić się na liczbach, przez co wiecznie miałam jakieś problemy. W domu nie miałam nikogo, kto mógłby i chciałby mi pomóc, więc byłam zdana tylko na siebie, co nie było dobre, bo jak miałam sama odrabiać zadania, skoro zwyczajnie nie potrafiłam?! Brak odrobionego zadania = uwaga = stres = pouczanie w domu = rozmowy z nauczycielką = oczekiwanie od 8-letniego dziecka, że samo nauczy się matematyki i znajdzie błędy w zadaniach, które rozwiązuje. Jaki to ma sens? Według mnie nie ma najmniejszego.
Ja byłam dzieckiem, które miało słabą odporność, a szkoła jest miejscem, w którym zarazki roznoszą się w zastraszającym tempie. Dlatego też często chorowałam. Często siedziałam z zapaleniem gardła czy też anginą w domu, co powodowało zaległości w szkole. I wtedy wcale nie udawałam i nie chciałam być chora. Niestety nie wszyscy to rozumieli, ale o tym później.
W drugiej klasie podstawówki do naszej grupy doszła pewna dziewczyna. Pamiętam, że na początku nikt jej nie lubił. Raz, gdy szliśmy gdzieś i mieliśmy ustawić się w pary, ja tradycyjnie byłam na samym końcu. Jako że nie było mojej pary wtedy w szkole, nauczycielka powiedziała, żeby ta nowa dziewczyna była w parze ze mną. Wiecie, co usłyszałam od jednej z dziewczyn, która się do nas odwróciła? Dokładnie to: Aga, współczuję! Odpowiedziałam, że wiem, ale jednocześnie widziałam twarz owej dziewczynki i wiedziałam, że nie czuła się dobrze. Było mi żal i głupio się poczułam, że sama też ją tak traktowałam. I co, stałyśmy się przyjaciółkami na bardzo długi czas.
Czwarta, piąta i szósta klasa wyglądały trochę inaczej, bo wiadomo - zaczęliśmy mieć wszystkie przedmioty oddzielnie, z innymi nauczycielami, w innych salach. Zaczęło się również pranie mózgów, jak ja to nazywam. Czyli została zabijana nasza kreatywność, wolne myślenie, nasze własne sposoby rozwiązywania problemów, rozumienia wielu spraw na rzecz tzw. klucza, do którego każdy musiał zacząć się przyzwyczajać. Na pytanie w stylu "jak rozumiesz ten tekst?" nie można było odpowiedzieć dosłownie, bo to nie miało być nasze zdanie, ale to, co autor miał na myśli. Ha, a skąd mamy wiedzieć, co autor miał na myśli? A no od nauczyciela, który przeczytał to w jakiejś książce jakiegoś człowieka, który z autorem danego utworu nie miał do czynienia. To samo z przeróżnymi wypracowaniami. Ile razy dostawałam niskie oceny, a później słuchałam od nauczycieli, że bardzo ładnie piszę, nie robię błędów, wiem, o czym mówię, ALE wtrącam swoje zdanie. Nie wolno. Bo to nie jest to, czego się ode mnie oczekuje. Muszę zapomnieć o wszystkich moich opiniach, najlepiej wywalić je z głowy i nigdy więcej do nich nie wracać. Bardzo mnie to irytowało od samego początku.
Dla mnie był to ogromny stres. Bardzo obawiałam się matematyki, co pewnie w ogóle Was nie zdziwi. Tylko w czwartej klasie z matmy miałam 3 i na koniec roku miałam świadectwo z czerwonym paskiem. Później było już tylko gorzej. Naprawdę nic nie wchodziło mi do głowy. Siedziałam na lekcji, patrzyłam na tablicę i myślałam sobie, że nie mam pojęcia, co ta kobieta tam wypisuje. Był taki jeden sprawdzian, na którym nie napisałam nic, kompletnie nic. Oddałam puste kartki, bo po prostu nie potrafiłam nic zrobić, nawet zacząć zadań. Gdy nauczycielka wszystko sprawdziła, jeden z kolegów z klasy rozdawał owe sprawdziany. Gdy doszedł do mojego nazwiska, powiedział do grupy osób, które były obok niego: Agnieszka ma 0%. Hahahaha, serio?! Nic nie napisała, no patrzcie, oddała puste kartki. Ona nic nie potrafi! Nie wiedział, że stałam obok i wszystko słyszałam. W sumie nikt się nie przejął tym, że słyszałam, ale mnie bardzo to zabolało. Poczułam sie wyśmiewana i chyba po raz pierwszy bardzo samotna. Pamiętam też ten egzamin szóstoklasisty. Był bardzo łatwy, nawet dla mnie, więc miałam całkiem dobry wynik tak z części humanistycznej, jak i przyrodniczej, która była łącznie z matematyką. Gdy inni dowiedzieli się, jaki miałam wynik, zaczęli mnie oskarżać, że ściągałam. A ja wcale nie ściągałam. Dlatego też z jednej strony poczułam dumę, ale z drugiej bolało mnie to, że uważają mnie za idiotkę.
Bardzo bałam się przyrody, bo nauczycielka mnie nie lubiła. Dlaczego? Dlatego, że nia miałam dobrych ocen. Uczyłam się i niektóre rzeczy zapamiętywałam dobrze, inne mniej. Zależy, czego miałam się nauczyć i jak bardzo interesujące albo jak bardzo nudne to było. Nauczycielka ta na początku każdej lekcji prosiła kogoś do odpowiedzi i pamiętam doskonale, że wszysycy byli tym zestresowani. Głównie ja, bo prosiła mnie wyjątkowo często... Bardzo się stresowałam przed każdą lekcją.
Nauczycielka ta była jedną z tych osób, które uważały, że ja wcale nie chorowałam, tylko udawałam, żeby opuścić szkołę. Nie było to prawdą, ale zostałam wezwana do psychologa szkolnego przez to, że miałam sporo nieobecności. Nie pamiętam moich rozmów z psycholog. Pamiętam tylko, że jak zapytała dlaczego mam sporo nieobecności, a ja odpowiedziałam, że często choruję, to odpowiedziała mi na to, że według niej problem leży gdzieś indziej. Zaczęła wymieniać, że słyszała, że jestem niespokojna, smutna, nieśmiała, itp. Zamiast pomóc, skoro uważała, że miałam problem, bo przecież podobno od tego jest, to tylko mnie dobijała tymi tekstami. Odwiedziłam ją z trzy razy i przestałam, bo nie widziałam w tym sensu.
I później faktycznie zaczęłam symulować choroby i umiejętność ta bardzo przydała mi się w gimnazjum...
Jeszcze dodam tutaj jako ciekawostkę, że jak z matematyki byłam beznadziejna, tak ciągnęło mnie w stronę przedmiotów artystycznych, głównie plastyki. Chociaż to jest jeden z przedmiotów, którego nie do końca rozumiem, bo jak np. biologii można nauczyć się na pamięć w większości przypadków, tak plastyki się nie da. Jedna osoba ma talent, a inna nie i nieważne, ile by nie ćwiczyła, nie narysuje ładnej dłoni człowieka i koniec. I dlaczego mamy być z tego oceniani?
Nie jeździłam na wszystkie wycieczki i nie chodziłam we wszystkie miejsca, w które byłam zapraszana, bo nie miałam na to pieniędzy. Oznaczało to, że chcąc-nie chcąc byłam automatycznie w jakimś tam stopniu izolowana od reszty. Na pewno jakoś to zadziałało, o czym świadczy chociażby to, że kilka razy słyszałam, że tak naprawdę to ja nie chcę nigdzie iść i tylko udaję, że moja rodzina nie ma kasy. Nie, nie udawałam.
Szkołę podstawową skończyłam ze znajomymi, z którymi jednak już więcej kontaktu nie utrzymywałam oraz jedną przyjaciółką. Z pozytywnym nastawieniem na dalsze lata i fajnymi wspomnieniami mimo tych dziwnych, stresujących i zawstydzających sytuacji, które miały miejsce w ciągu tamtych sześciu lat.
Gimnazjum
Już to kiedyś wspominałam, ale muszę powtórzyć raz jeszcze - gimnazjum to najgorsze trzy lata mojego życia, które najchętniej wymazałabym z pamięci całkowicie. Nooo, tutaj to zaczęła się prawdziwa walka o przetrwanie...
Nie poszłam do gimnazjum rejonowego. W zamian za to wraz z tą przyjaciółką z podstawówki, o której już wspomniałam, wybrałyśmy się do szkoły, która była nieco dalej, ale za to mieli być nowi ludzie, a i profil ciekawy, bo wybrałyśmy klasę francusko-angielską, co oznaczało, że język francuski był rozszerzony. No i wiadomo, jak to jest, w gimnazjum więcej przedmiotów, czyli m.in. moje znienawidzone przedmioty ścisłe... I ludzie, którzy (bez obrazy jak coś, tutaj trochę generalizuję, bo wiem, że nie wszyscy tacy są) uważają się za dorosłych, a tak naprawdę są totalnymi dzieciakami. Poszłam tam z nadzieją na fajny czas, a okazało się, że mam najgorsze wspomnienia, jakie mogłyby być.
Jak już wspomniałam pod koniec akapitu o podstawówce, sytuacja finansowa mojej rodziny była kiepska, w związku z czym od samego początku nie mogłam sobie pozwolić na żadne wycieczki, na żadne wyjścia do pizzerii, ani nic. Odmawiałam, bo musiałam, a nie dlatego, że chciałam. Niestety mam wrażenie, że to sprawiło, że ludzie zaczęli się ode mnie oddalać. No bo po co zapraszać kogoś, kto i tak nie pójdzie? Bez sensu, nie?
Przypuszczam, że nie muszę mówić nic o matematyce, fizyce i chemii, które dla mnie były najgorszymi przedmiotami na świecie. Kompletnie nic nie umiałam. Pamiętam, że na początku się starałam i gdy czegoś nie umiałam, to podchodziłam do nauczyciela czy też podnosiłam rękę i mówiłam, że nie rozumiem tego i tego. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek odpowiedział na moje pytania. W zamian słyszałam teksty typu: Jak możesz tego nie rozumieć?! To są najprostsze rzeczy przecież! Miałaś to w podstawówce i mówisz, że nie rozumiesz?! Nie mam czasu na tłumaczenie tego jeszcze raz, powinnaś słuchać na lekcji! Powtórzyło się to wystarczającą ilość razy, bym zaczęła żyć w przekonaniu, że no niestety, nauczyciel w niczym mi nie pomoże, więc nie ma w ogóle sensu pytać o cokolwiek. Przyznawałam się do niewiedzy, a w zamian za to byłam poniżana i pouczana oraz zaczęłam się bać mówić cokolwiek. Przestałam więc prosić o pomoc. Później miałam kilka sytuacji, gdy uczyłam się czegoś sporo, korzystałam z internetu, książek, itp., spędzałam nad tym dużo czasu, a później i tak dostawałam jedynkę lub, w jakichś wyjątkowych sytuacjach, dwóję. Raz dostałam 1+, co już w ogóle mnie dobiło. Co to jest za ocena w ogóle. No i zawsze w takich sytuacjach płakałam, byłam bardzo zawiedziona sama sobą i w dodatku dostawało mi się od nauczycieli. Bałam się też nauczycielki od geografii, bo bardzo mnie nie lubiła. Kiedyś jak wróciłam po chorobie, to powiedziała do mnie, że dawno mnie nie widziała, więc jej odpowiedziałam to samo z uśmiechem na twarzy i później pożałowałam tego, że powiedziałam cokolwiek.
No i ogólnie nie miałam żadnych koleżanek ani kolegów w szkole. Czułam się bardzo samotna, wyśmiewana. Nie miałam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać, kto by mnie wysłuchał. Jedyne, co słyszałam od ojca w tamtym czasie, to rozkaz, że mam się uczyć. Nienawidziłam chodzić do szkoły! Codziennie rano budziłam się z bólem brzucha, który spowodowany był stresem, bo nie wiedziałam, co mnie czekało i w głowie pojawiały mi się najczarniejsze scenariusze.
Pamiętam, że ta moja przyjaciółka z podstawówki szybko się ode mnie odwróciła i w sumie do tej pory nie wiem, dlaczego. Wiem, że pokłóciłyśmy się kiedyś o pieniądze, ale później próbowałam to jakoś wyjaśnić i nic to nie dało; skończyło się na tym, że nie mówiłyśmy sobie nawet żadnego 'cześć' nigdy więcej, co nie było moją decyzją. Ona zakolegowała się z innymi dziewczynami, co spowodowało, że ja zostałam sama. Co prawda przez jakiś czas próbowałam zagadywać do innych i w ogóle, ale nic to nie dawało, więc poddałam się w końcu.
Było bardzo dużo sytuacji, kiedy to czułam się bardzo źle, byłam bardzo zawstydzona, blisko płaczu. Nie będę opowiadać o wszystkich, ale podam jakiś przykład.
Chociażby to, że słuchałam popularnego wtedy zespołu US5, czego w ogóle się nie wstydzę teraz, ani nie wstydziłam wtedy. Chłopaki z mojej klasy wyśmiewali się ze mnie i jak kiedyś raz w życiu zebrałam się nad owagę i powiedziałam, że jest mi przykro, że tak mnie traktują, oni zaczęli się śmiać.
Inną sytuacją niech będzie to, jak kiedyś siedziałam pod salą czekając na lekcje. Dookoła mnie było mnóstwo ludzi, nade mną stało kilka osób, m.in. trzech kolegów z klasy. To znaczy, koledzy to za dużo powiedziane... Raczej zmienię to na: chłopaki, z którymi niestety byłam w jednej klasie. Jeden z nich mówił coś do mnie, ale było tak głośno dookoła, że kompletnie nic nie słyszałam. Powtórzył tę samą rzecz kilka razy, ale ja nadal nie słyszałam, więc wstałam, by poprosić, żeby powtórzył raz jeszcze z nadzieją, że wtedy już usłyszę. Kiedy wstałam, oni zaczęli się śmiać. Ja nie miałam zielonego pojęcia, o co chodziło, więc stałam zdezorientowana, zakłopotana i, po raz kolejny, samotna i wyśmiewana. Gdy jeden z nich odezwał się do innych siedzących obok i powiedział dokładnie to, co mówił do mnie, a ja nie słyszałam, dowiedziałam się, iż było to dokładnie to: mówiłem jej, że ma stać jak do mnie mówi i wstała! Uciekłam do łazienki, bo już wtedy nie mogłam powstrzymać łez.
Inną sytuacją może być to, że w czasie Walentynek jakieś dwie osoby ze szkoły chodziły po korytarzach i zbierały liściki, które później rozdawały klasom. I to nie były tylko te miłosne, ale też notatki od koleżanki dla koleżanki, itp. Ja byłam chyba jedyną osobą, która nigdy nic nie dostała.
Poza tym bardzo bolało to, że wyglądałam zupełnie inaczej, niż reszta. Miałam ogromne problemy z cerą, z którymi nie mogłam sobie poradzić. Bardzo wstydziłam się swojej twarzy i miałam wrażenie, że niektórzy brzydzili się na mnie patrzeć. Zdarzało się, że widziałam skrzywione twarze zwrócone w moją stronę. Strasznie mnie to bolało. (Btw, dodałam kiedyś post na temat tego, jak się wyleczyłam i z czym to się wiązało, więc jeśli jesteście ciekawi, to zapraszam TUTAJ.) Tym bardziej, jak patrzyłam na inne osoby, które wyglądały zawsze ładnie, schludnie, miały fajne ciuchy... Dziewczyny, które zaczynały spotykać się z chłopakami, itp. Ja o tym wszystkim mogłam sobie pomarzyć.
Nie widziałam sensu w marnowaniu czasu na uczenie się czegoś, co kompletnie by mi się nie przydało do życia. Moim celem w większości przypadków było to, by ZDAĆ i tyle, wcale nie zależało mi na dobrych ocenach z przedmiotów, jak geografia czy też chemia, bo jakbym chciała się czegoś dowiedzieć, to sama bym się dowiedziała i nie potrzebowałam nikogo do zmuszania mnie do tego, by czytać jakieś głupoty. Przyznaję bez bicia, że były lekcje, na których zasypiałam na siedząco, chociażby język polski. Wolałabym uczyć się więcej o gramatyce, itp. Miałam serdecznie dość intepretowania wierszy i innych tego typu rzeczy, które zwyczajnie nie interesowały mnie w nawet najmniejszym stopniu. I taka ciekawostka: z angielskiego też byłam beznadziejna. Miałam jednak swoje zainteresowania, którym oddawałam się po szkole i które sprawiały, że mogłam się uśmiechnąć nieco. Chociażby taki taniec - na pierwsze zajęcia poszłam w pierwszej klasie podstawówki! Lub rysowanie, na którym spędzałam sporo czasu w domu, czy też pisanie opowiadań, które nadal mam na kompie. Nikt mnie nie oceniał, nikt nie sprawiał, że czułam się beznadziejna, gorsza, itp. I bardzo mi się to podobało.
Bardzo szybko więc doszłam do wniosku, że to wszystko nie miało najmniejszego sensu. Przestałam się starać w czymkolwiek. Każdego ranka modliłam się, by dzień szybko zleciał, bym nie miała żadnych złych sytuacji znowu. Leciałam na samych jedynkach i dwójkach, bo nie miałam ani ochoty, ani siły, by robić cokolwiek. Nie byłam w stanie uczuć się w momencie, gdy po powrocie ze szkoły od razu denerwowałam się na myśl, że następnego dnia znowu musiałam tam iść. Bardzo często zdarzało mi się, że po powrocie szłam spać na kilka godzin. Wtedy nie wiedziałam, dlaczego byłam wiecznie taka zmęczona. Teraz myślę sobie, że te wszystkie nerwy, to bycie ostrożnym, uważnym, staranie się, uciekanie, itp. - wszystko to wyczerpywało fizycznie moje ciało i umysł. Spałam więc głównie po to, by nie myśleć. Chodziłam ze spuszczoną głową, smutna i bardzo ostrożna. Starałam się nie patrzeć na ludzi z nadzieją, że przejdę korytarzem i nikt mnie nie zauważy. Chciałam się zapaść pod ziemię, być niewidzialna lub cokolwiek takiego, co sprawiłoby, że byłoby ciut łatwiej. Nie odzywałam się do ludzi. No i zaczęłam symulować choroby coraz częściej i częściej. Bo w końcu miałam do wyboru: iść do szkoły i wrócić znowu z płaczem cała zdenerwowana i smutna, czy udać, że mam gorączkę i boli mnie głowa, i mieć spokojny dzień w domu. No wybór był oczywisty. Wiedziałam, jakie były tego konsekwencje, więc to nie było tak, że nie zdawałam sobie sprawy z tego, co robiłam. Doskonale wiedziałam, że opuszczając lekcje miałam więcej i więcej zaległości i coraz mniejsze szanse na przejście z klasy do klasy. No ale jakoś się udawało, chociaż przyznaję, że ledwo i w sumie teraz nie do końca wiem, jak to wszystko się udało. I wydaje mi się, że to właśnie wtedy był ten czas, gdy nie rozmawiałam ze swoją własną siostrą przez 1,5 roku. Możecie sobie to wyobrazić? Nie zamieniłyśmy ze sobą ani jednego słowa przez półtora roku, mieszkając w tym samym pokoju...
Btw, w gimnazjum zrobiłam sobie kolczyk w języku, który oczywiście podobał mi się, ale był to głównie taki znak jakby dla innych, że ja wcale taka strachliwa nie jestem. No i chciałam się postawić mojemu ojcu, który tego zwyczajnie nie cierpił. Przyznaję, chciałam zrobić mu na złość. I udało się.
Teraz uważam, że ci wszyscy ludzie zachowywali się w taki sposób, bo sami byli nieszczęśliwi. Bo sami mieli problemy, byli sfrustrowani, źli, smutni, głodni tego, by sprawić komuś przykrość. Jednocześnie, w moim mniemaniu, wcale ich to nie usprawiedliwia.
Tak więc gimnazjum skończyłam jako dziewczyna nieszczęśliwa, zamknięta w sobie, nieśmiała, cicha, bez uśmiechu na twarzy w ogóle. Z liczbą znajomych równą ZERO. Z poczuciem własnej wartości na tym samym poziomie, jak liczba znajomych. Z ogromnym poczuciem winy, chociaż większość sytuacji moją winą wcale nie była (zdałam sobie z tego sprawę już dużo później). Z okropnymi wspomnieniami i mega obawami na kolejne lata. Z poczuciem, że nic dobrego mnie nie spotka. No i jednocześnie z ulgą, że WRESZCIE mam z głowy to chore miejsce, które powinno zniknąć z powierzchni ziemii... W ogóle uważam, że system 8 lat podstawówki i później liceum był o niebo lepszy, niż dzielenie jeszcze na gimnazjum.
Ja i Marta.
Ja i w tle plakaty US5... cały pokój miałam w plakatach.
Szaleństwo, co?
Szkoła średnia
Tutaj to też niezłe przeboje miałam. Wybrałam technikum hotelarsko - turystyczno - gastronomiczne; profil - technik hotelarstwa. Od razu mówię, że nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że technikum jest dla osób, które nie poradziłyby sobie w liceum. Otóż nie, moi drodzy, to wcale tak nie działa. Technikum ma 4, a nie 3 lata nauki + są tam wszystkie te przedmioty, które są w liceum + jeden dodatkowy język (u mnie był to angielski i dodatkowo niemiecki), a dodatkowo jeszcze przedmioty zawodowe, których ja miałam 7.
Na początku było całkiem spoko. Dwa miesiące wakacji z poczuciem, że nigdy więcej nie wrócę do gimnazjum, pozwoliły mi odetchnąć trochę i podnieść się nieco, by być w stanie pójść do technikum z chociaż troszkę pozytywnym nastawieniem. Miałam nadzieję, że będzie okej... Chociaż w sumie nie wiem czy była to nadzieja, którą naprawdę miałam, czy którą bardzo chciałam mieć.
Od samego początku wiedziałam, że skupię się na tych przedmiotach, na których mi zależało, które mnie jakoś tam interesowały, a oleję nieco te, które kompletnie mnie nie kręciły i z tych będę chciała po prostu mieć zaliczenie i tyle. Na pierwszy strzał na "nie" poszły oczywiście przedmioty ścisłe, z których byłam skreślona całkowicie od początku mojego życia; historia ogólna oraz historia hotelarstwa, które niesamowicie mnie nudziły; przysposobienie obronne. Na początku lubiłam niemiecki, ale moja nauczycielka skutecznie mi ten przedmiot obrzydziła. Ja uważam, że dobry nauczyciel to połowa sukcesu. Nie da się, po prostu nie da się nauczyć czegokolwiek i czerpać przyjemności z lekcji (lub chociaż nie nudzić się) w momencie, gdy człowiek jest zestresowany. Według mnie jest to niemożliwe. Moja nauczycielka hotelarstwa kazała mi wyjmować mój kolczyk z wargi twierdząc, ze hotelarzowi to nie przystoi i ogólnie jest obrzydliwe (serio powiedziała, że to obrzydliwe), co z jednej strony mnie irytowało, a z drugiej śmiałam się z tego po cichu. Tym bardziej, że jak poszłam na praktyki do 5-gwiazdkowego hotelu do działu bankietów, czyli praca z ludźmi, to miałam ów kolczyk cały czas i nikt mi nic nie powiedział. No ale okej, wyjmowałam, żeby jej nie wkurzać. Raz zapomniałam, to mi powiedziała, że nie może na mnie patrzeć.
Bardzo lubiłam, na przykład, biologię. W wakacje razem z Martą, którą poznałam na Gronie (pamiętacie Grono?!) dzięki US5, poszłyśmy na korki z angielskiego i bardzo szybko nadrobiłam to, czego nie nauczyłam się od 4 klasy podstawówki. Powód? Bo wtedy CHCIAŁAM się tego nauczyć i nikt mnie do niczego nie zmuszał. Dlatego też w szkole bardzo lubiłam tak angielski ogólny, jak i angielski zawodowy i, nieskromnie mówiąc, miałam same 5 i 6.
W technikum nie chodziłam w ogóle na religię, bo nie uznaję tego przedmiotu. Nie mieliśmy też etyki, ale to w sumie nie wiem czemu. Chyba jest ta zasada, że jak ktoś nie chodzi na religię, to musi chodzić na etykę, nie? W mojej szkole w ogóle nie było etyki. Nie chciałam też chodzić na wf i bardzo cieszę się, że miałam lekarza, który wypisywał mi zwolnienia na cały rok szkolny przez trzy lata tam.
Za każdym razem, gdy dostawałam ocenę "tylko" dopuszczającą, doskonale wiedziałam dlaczego. Nigdy nie było to zaskoczeniem. Przyznaję bez bicia, że nie chciałam marnować czasu na coś, co kompletnie mnie nie interesowało, więc tego zwyczajnie nie robiłam. Irytowały mnie więc komentarze nauczycieli w stylu: Aga, taka inteligentna, a taka leniwa! Nie rozumiem, dlaczego nauczycielom tak bardzo zależy na tym, by każdy uczeń miał najlepsze oceny ze wszystkiego. Kiedyś przeczytałam taki tekst, że jeden nauczyciel może uczyć tylko jednego przedmiotu, a jeden uczeń musi umieć wszystko. Prawda? Prawda. Wolałam zająć się tym, co lubiłam i co sprawiało mi przyjemność, a resztę zwyczajnie odbębnić. Dlatego też w domu sporo czytałam. Lubiłam czytać o psychologii, o rozwoju człowieka, o jego zachowaniach. Czytałam sporo na tematy zdrowotne i biologiczne, które były tematami tabu w szkołach; czytałam i islamie, bo mnie to interesowało. Uczyłam się angielskiego na własną rękę. Tańczyłam nadal, pisałam opowiadania.
Wtedy był też czas, kiedy to założyłam fanklub Filipa Bobka, sama wszystko zorganizowałam, rozkręciłam, nawiązałam kontakt z Filipem, itp. Znalazłam dzięki temu świetnych ludzi. To jedna z rzeczy, które bardzo pomogły mi stanąć na nogi. Zaczęłam też znowu rozmawiać z siostrą i chociaż nigdy nie byłyśmy blisko, to kontakt miałyśmy lepszy niż przed tym, jak przestałyśmy gadać. Zaczęłam chodzić na występy kabaretowe, które też bardzo mi pomagały, bo spotykałam coraz więcej ludzi, byłam coraz bardziej samodzielna, zaczęłam jeździć po całej Polsce sama. Poza tym, zaczęłam chodzić do pracy; poczynając od roznoszenia ulotek, poprzez bycie kelnerką w hotelach, po statystowanie. I właśnie przy statystowaniu w różnych produkcjach telewizyjnych i kinowych, zaczęłam czuć się coraz pewniej, coraz lepiej, budowałam poczucie własnej wartości, zaczynałam myśleć, że wcale nie jest tak, że jestem typem osoby, której nie da się lubić. Po jakimś czasie mówiłam też do kamery, czego wcześniej bym nie zrobiła, a później wystąpiłam nawet w Rozmowach w toku i w dodatku przedstawili mnie w sposób, który sprawił, że miałam ochotę zapaść się pod ziemię, a mimo to wyszłam z podniesioną głową i uśmiechem na twarzy. Stan mojej cery zaczął się poprawiać, co też było plusem. Zaczęłam ubierać się inaczej. I chociaż nigdy nie miałam w szkole przyjaciół, to nie czułam się już odizolowana.
Niestety wszystko zaczęło się psuć znowu, zanim w ogóle miało szanse dojść do szczytu, gdy stosunki między mną a rodziną, z którą mieszkałam, popsuły się bardzo. Nie chcę tu wnikać w szczegóły, ale mówiąc najprościej, musiałam sama o siebie zacząć dbać. Sama musiałam kupować sobie jedzenie i inne rzeczy pierwszej potrzeby, czego zazwyczaj ludzie w moim wieku robić nie muszą. Zaczęłam więc znowu opuszczać coraz więcej szkoły, bo chodziłam na nagrania coraz częściej po to, by mieć kasę na przeżycie. Nie miałam czasu, by się uczyć, więc miałam coraz słabsze oceny i w końcu zwyczajnie nie byłam w stanie się podnieść już. No i nikt o tym nie wiedział, więc przypuszczam, że ludzie myśleli, że po prostu nie chce mi się chodzić do szkoły. Co prawda nie była to moja ulubiona czynność, ale nie było aż tak źle, żeby z lenistwa opuszczać zajęcia. Wreszcie dotarłam do momentu, w którym musiałam podjąć decyzję. Stanęło na tym, że pod koniec pierwszego semestru trzeciej klasy technikum zmieniłam szkołę.
Poszłam do liceum dla dorosłych, które było moim wybawieniem. Zajęcia miałam trzy dni w tygodniu, niewiele godzin, zdarzało się, że nawet zaledwie cztery. Nauczyciele generalnie nie wymagali od nas tego, byśmy byli na każdej lekcji czy żebyśmy mieli zeszyty, czy cokolwiek, bo zdawali sobie sprawę, że są tam ludzie, którzy pracują, którzy mają inne zajęcia, nie raz dzieci, niektórzy o wiele starsi ode mnie, itp. Miałam jeden zeszyt do wszystkich przedmiotów i wystarczyło. Nie chodziłam na wszystkie lekcje, ale zaliczałam. Znalazłam normalną pracę, którą była praca w szkole tańca jako recepcjonistka. I znowu, poznałam tam wiele ludzi, bardzo się otworzyłam, bardzo mi to pomogło, spędzałam bardzo fajny czas. Były momenty, gdy pracowałam bardzo dużo, ale dzięki temu mogłam sobie pozwolić nie tylko na to, by jeść normalnie, ale też na to, by zacząć podróżować po Europie z Magdą. Tak więc odwalałam szkołę sukcesywnie, nadal skupiając się na tym, co mnie interesowało i zaliczając to, co trzeba było zaliczyć. Oczywiście nie mówię, że nie miałam żadnych problemów, bo matematyka ciągnęła się dalej, ale np. nie miałam już nigdy więcej fizyki ani chemii, co było niesamowite! Nie miałam też głupot jak przysposobienie obronne, czy też wiedza o kulturze, które tylko zajmują czas i energię.
Jakoś mniej więcej w połowie trzeciej klasy chyba wpadłam na pomysł wyjechania do USA jako au pair. I zaczęłam wsiąkać w tę opcję. Nie miałam żadnego pomysłu na to, co miałam robić, kompletnie nic. Nie wiedziałam, co dalej, co po liceum, co się ze mną stanie. W domu było bardzo kiepsko, więc nie chciałam tam siedzieć, Polska to ogólnie kraj, w którym nie chciałam być, więc musiałam zrobić coś innego, nowego. Coś, na co nie odważyłabym się jeszcze 3 lata wcześniej.
Jeśli chodzi o maturę, to najpierw planowałam do niej podejść i zdawać biologię jako przedmiot dodatkowy oraz rozszerzony angielski, jednak przy składaniu deklaracji zaczęłam się nad tym zastanawiać. Doszłam do wniosku, że tak czy siak nie zdam matematyki, która jest przecież przedmiotem obowiązkowym. Zastanawiałam się nad tym jakiś czas i w końcu postanowiłam w ogóle nie podchodzić do matury. Jednym z powodów było również to, że nie miałam w planach żadnych studiów w Polsce, więc matura do niczego by mi się nie przydała, a tylko umarłabym ze stresu. Bez sensu kompletnie. Btw, zauważyłam, że w Polsce większość uważa, że każdy musi iść na studia, bo jak nie, to nigdy pracy nie znajdzie, będzie zgubiony do końca i w ogóle taki beznadziejny... Mam kompletnie inne zdanie. Uważam, że studia są fajną opcją dla tych, którzy idą na kierunek, który ich interesuje! A nie dlatego, że "tak wypada" czy też, że rodzicom zależy, bo tylko tracą czas i dlatego później mamy tych lekarzy czy nauczycieli bez powołania, a tylko dlatego, że tak wyszło... I wcale nie czuję się głupsza i nie wstydzę się przyznać, że nie mam matury, bo, według mnie, nie jest to powód do tego, by inni myśleli, że jestem gorsza. A nawet, jeśli myślą, to ja się gorsza wcale nie czuję. Brałam pod uwagę różne opcje i wiedziałam, że może będę żałować, ale z drugiej strony w momencie, gdy skończyłam 16 lat i różne sytuacje zaczęły się psuć i musiałam polegać tylko na sobie, postanowiłam podejmować swoje własne decyzje i iść swoją własną drogą, która niekoniecznie musiała się podobać innym. Wiedziałam jednak, że ja chcę przeżyć swoje życie w mój sposób i uczyć się na swoich własnych błędach, zamiast później żałować tego, że posłuchałam innych, którzy nie siedzą przecież w mojej głowie i nie wiedzą, o czym myślę i jak się czuję.
Jeszcze właśnie w tej szkole miałam taką sytuację w czasie egzaminów końcowych (coś na wzór sesji, nawet indeksy mieliśmy), kiedy to ściągałam niesamowicie na egzaminie z matmy. Wiedziałam, że jeśli nie zaliczę, to będę miała poprawkę, której również nie zaliczę, więc musiałabym powtarzać rok, co nigdy mi się nie zdarzyło i nie chciałam do tego dopuścić. Chciałam więc ściągnąć na tyle, by dostać tróję i być spokojnym. Niestety ściągnęłam trochę za bardzo i byłam chyba jedyną osobą w klasie, która dostała 5. Gdy jedna z dziewczyn czytała wszystkim oceny po kolei i trafiła na mnie, wszyscy się do mnie odwrócili, a moją jedyną reakcją w tamtej sytuacji był *facepalm*. Prawie zawału serca dostałam, by podchodziłam do nauczycielki omówić egzamin, bo przecież ona głupia nie była i doskonale wiedziała, że nie ma szans, by ktoś, kto do tej pory miał same 1 i 2 nagle dostał 5 z egzaminu końcowego. Zapytała, jakie mam plany, więc powiedziałam, że wyjeżdżam do USA i nie podchodzę do matury. To mnie uratowało. Jestem prawie pewna, że w przeciwnym razie nie przepuściłaby mnie. A tak, wystawiła mi 2. Ale mówię Wam, ile stresu się najadłam z własnej winy, to pojęcia nie macie. Z drugiej strony skąd miałam wiedzieć, że rozwiązania były aż tak dobre?!
Tak więc szkołę średnią skończyłam z o wiele wyższym poczuciem własnej wartości, niż wcześniej. Było to spowodowane tym, jakimi ludźmi się otaczałam i chociaż nadal nie miałam bliskich kolegów i koleżanek w szkole, to jednak nie miałam też konfliktów i raz pogadałam z tymi, raz z tamtymi i było okej. Wiedziałam, na czym to wszystko polega. Wiedziałam, że mogę stawić czoła wszystkim przeciwnościom losu i miałam świadomość, że na wiele mnie stać. Czułam, że podejmowałam właściwe decyzje dla mnie i cieszyłam się, że potrafiłam być asertywna. Jak po gimnazjum nie byłam w stanie wyrazić swojego zdania, tak wtedy nie miałam z tym problemu; akceptowałam zdanie innych i potrafiłam wyrazić też swoje. Wiedziałam, że robiłam dokładnie to, co było dla mnie odpowiednie i jednocześnie miałam świadomość tego, że mimo wszystko było wiele rzeczy, które nadal we mnie siedziały i które przeszkadzały w wielu sytuacjach.
Poza nauką...
Bardzo lubiłam czas, gdy sobie podróżowałam z Magdą, bo zawsze liczyłyśmy tylko na siebie; miałyśmy wiele stresujących sytuacji, z którymi sobie radziłyśmy; miałam satysfakcję ze wszystkiego oraz z tego, że chociażby sama sobie zarobiłam na podróże; widywałyśmy wiele miejsc; spotykałyśmy wielu ludzi... Jedna z takich wycieczek skończyła się tym, że poznałam takiego jednego kretyna Amerykanina, z którym później widywałam się w różnych miejscach w Europie, gdy podróżował z pewną grupą, który to naobiecywał mi gruszek na wierzbie, a później sama kopnęłam go w tyłek. Jak mnie później zobaczył w Stanach, to był w szoku, a ja się uśmiałam i miałam satysfakcję, że teraz to ja mogę go olać :-D. Ale to też był czas dość długi, bo aż półtora roku, kiedy to byłam na huśtawce nastrojów non stop. Wiecznie płakałam i aż dziw, że Magda ze mną wytrzymywała. Jednocześnie nie żałuję niczego, co się wtedy stało, bo każde doświadczenie mnie czegoś uczy i cieszę się, że potrafię wyciągać z nich wnioski.
Jak już jesteśmy przy rozterkach sercowych, to niestety szkoła nie jest odpowiednim miejscem dla mnie pod tym względem. Zawsze widywałam jakieś szczęśliwe pary, słyszałam historie o tym, jak to dziewczyny chodzą na randki, jak to są szczęśliwe, itp., itd. A ja... A ja co, byłam sama cały czas. Miałam wrażenie, że nigdy żaden chłopak się mną nie zainteresował i nawet w technikum słyszałam komentarze, że Aga to wiecznie sama, że jak to ona nie ma chłopaka, że to, że tamto. No kurde, tak wychodziło, a znowu czułam się gorsza. Te wszystkie doświadczenia w ciągu wszystkich lat szkolnych sprawiły, że byłam bardzo zamknięta i nawet wtedy, gdy zaczęłam czuć się lepiej, to nadal miałam problemy z tym, by komukolwiek zaufać i nie czułam, że jestem osobą, z którą ktokolwiek (czy to facet, czy koleżanka) chciałby tak szczerze być dłuższy czas, poznać, dać mi czas i cierpliwość. Sama widywałam oczywiście takich, co mi się podobali, ale za bardzo bałam się odrzucenia, by cokolwiek z tym robić. Tak, strach przed odrzuceniem to coś, co nadal mi towarzyszy niestety.
No i jak odchodziłam z pracy i się plotka rozniosła, to zaczęłam dostawać zaproszenia na kawę, na drinka, na kolację, itp. Ahh, ludzie drodzy, czas się liczy ;-).
Jak jest teraz? O wiele, wiele lepiej. Decyzja o wyjeździe do USA była najlepszą decyzją w całym moim życiu. Może to zabrzmi banalnie, ale bardzo mnie zmienił pobyt tutaj. Już wcześniej, jak zresztą wspomniałam, wiedziałam, że chcę iść swoją własną drogą i nie słuchać tych, którzy koniecznie chcą mi cokolwiek doradzić, a teraz jestem tego jeszcze bardziej pewna. To ja wiem najlepiej, czego chcę, jak pokierować swoim życiem i czy potrzebuję pomocy, czy też nie, a jeśli tak, to jakiej.
Te wszystkie doświadczenia, które wspominam w większości ze łzami w oczach, nauczyły mnie tego, że to my sami musimy być dla siebie najważniejsi, bo jeśli my nie jesteśmy szczęśliwi, to jak mamy żyć? Wegetować tylko? Każdego ranka mieć nadzieję na to, by dzień skończył się jak najszybciej? Chyba nie o to chodzi. Jestem teraz osobą, która twardo stąpa po ziemi, która zmieniła się z bardzo nieśmiałej i strachliwej dziewczynki w pewną siebie kobietę. Akceptuję innych ludzi i to, że każdy ma swoją opinię, ale nigdy więcej nie będę bała się wyrazić mojej nawet wtedy, gdy będzie zupełnie inna, niż reszta. Poza tym, mam tu swojego człowieka (w sumie to dwójkę... tak dorosłego, jak i 5-letniego ;-), który pomógł mi niesamowicie i tak szczerze to jestem pewna, że sama bym do tego punktu nie doszła.
To wcale nie jest tak, że jestem całkowicie spokojna teraz i wszystko jest okej. Nie jest, bo nadal mam ten lekki strach, że znowu komuś zaufam i zostanę zraniona, itp. Różnie to bywa. Ale teraz wiem, jak sobie z tym radzić i wiem, że nie jestem sama. Wiem też, że każdego dnia idę do przodu!
W sumie jakby tak spojrzeć na to wszystko z boku, to teraz myślę sobie, że może i dobrze się stało, że miałam takie, a nie inne przeżycia. Wiecie dlaczego? Dlatego, że nie chciałabym być teraz w miejscu, w którym jest większość moich dawnych znajomych. I był taki czas, kiedy zaczęłam dostawać wiadomości od tych dawnych znajomych, którzy nagle sobie o mnie przypomnieli. Nie odpisałam prawie nikomu, ale czytałam te wiadomości z uśmiechem na twarzy i przypominałam sobie, jak kiedyś powiedziałam jednej koleżance: będę dążyć do tego, by zrobić coś, czego nikt by się po mnie nie spodziewał. I co, udało się :-)!
Ale się rozpisałam... Ktokolwiek dotarł w ogóle do końca?!
W najbliższy piątek lecimy z Nathanem do Kalifornii na 10 dni, więc odezwę się dopiero po powrocie.
Do następnego!
Aga
EDIT!!!
Bo zapomniałam... To nie jest tak, że niecierpiałam wszystkich nauczycieli. Lubiłam kilku. Lubiłam wychowawczynię z 1-3 klas podstawówki; pana od historii w podstawówce i technikum; nauczycielkę biologii w technikum; wychowawczynię z gimnazjum; nauczyciela angielskiego zawodowego w technikum oraz nauczyciela angielskiego w liceum... Oni byli LUDŹMI! I jeśli ktoś to tu teraz czyta, co jest możliwe, to pozdrawiam :-)!!!!
PS. Przepraszam za wszelkie literówki, jeśli jakieś się pojawiły!
PS2. Dziękuję za 200.000 wejść!!!!! :-))