Jakoś tak mi dziwnie ostatnio, wiecie? Przez dłuższy czas się tak czułam, ale jakoś nie potrafiłam dokładnie określić, co to tak naprawdę było. Właściwie to chyba nadal nie wiem. Tu nie chodzi o to, że nie lubię mojego życia czy że nagle wszystko mi się odmieniło i stwierdziłam, że jednak wolałabym mieć coś innego i to wszystko to pomyłka. Nie, nic z tych rzeczy. Tu chyba bardziej chodzi o jakiś taki wewnętrzny smutek, który próbuje wyjść na różne sposoby w przeróżnych sytuacjach i nie do końca potrafię określić skąd on się bierze. Z drugiej strony nie wiem czy nie zastanawiam się nad tym za bardzo, bo może właśnie dlatego wszystko wydaje się tak bardzo skomplikowane. >> Czytaj więcej TUTAJ
UWAGA: To jest ostatni post, który dodaję na tym blogu! Po nowe notki w poniedziałki i czwartki zapraszam na againamerica.com :) Nadal będę jednak odpisywać na komentarze, które będziecie zamieszczać tutaj... Tzn. tak długo, jak ten blog będzie istniał.
// I’ve been feeling kind of weird lately, you know? I’ve been like this for a while but I couldn’t really define what it was. Actually, I think I still don’t know. It’s not that I don’t like my life or I suddenly changed and I told myself that I’d prefer to have something different and everything is just a mistake. No, it’s completely not that. I think it’s more about some sadness inside of me that tries to go out in different situations and I can’t describe where it comes from exactly. On the other hand maybe I’m thinking about this too much and maybe that’s why everything seems so complicated. >> Read more HERE
ATTENTION: This is the last post that I'm adding on this blog! Go to againamerica.com/en to read new ones every Monday and Thursday :) However, I'll still respond to comment you'll add in here... I mean, as long as this blog exists.
(...) Niektórzy z Was na pewno pamiętają, że jako au pair do Stanów przyleciałam 4 listopada 2013 roku z agencją Au Pair Care. Przedłużyłam program na drugi rok mimo tego, że ja i Nathan już wtedy byliśmy parą, bym mogła zostać legalnie w kraju. Drugi rok planowo kończyć miał mi się 4 listopada tego roku. W takiej sytuacji do końca września musiałam wysłać do agencji informację dotyczącą tego, kiedy chcę wracać do Polski i oni tam mówią, że w razie spóźnień trzeba płacić karę w wysokości $100. A poza tym, ja już naprawdę nie chciałam dostawać więcej maili od agencji i tylko czekałam na moment, aż będę mogła im napisać, że rezygnuję z programu. (...)
// (...) Some of you might know that I arrived to the US as au pair on November 4th, 2013 with the Au Pair Care agency. I extended my stay for the second year even though me and Nathan were already a couple because only then I could stay in the country legally. My second year was supposed to end on Nov 4 this year. In this case I had to send an information about when I want to go back to Poland by the end of September and they say that in case of being late, au pairs have to pay a $100 fee. Moreover, I really didn't want to receive any more messages from the agency so I was just waiting for a moment when I could tell them that I wanted to leave the program. (...)
(...) Piosenka tygodnia!
Oj, tutaj będzie ciekawie. Pamiętam, jak jakiś czas temu dostałam komentarze, że fajnie byłoby, gdybym podzieliła się tym, czego słucham. Proszę bardzo! To się zmienia z dnia na dzień i zależy tak od nastroju, jak i od tego, co wpadnie mi akurat w ręce albo o czym sobie przypomnę. W ciągu ostatnich kilku dni wracałam do historii, czyli podobnie jak z Midowymi Latami. (...) >> Czytaj więcej TUTAJ
// (...) Song of the week! Oh, this one will be interesting. I remember that some time ago I got comments that it'd be cool if I shared what I listen to at the moment. Here you go! This changes day by day and depends on my mood, what I find or what I remember. In the past few days I went back to the history, same as with Miodowe Lata. (...) >> Read more HERE
Dziś drugie urodziny mojego bloga, a że nie mam zamiaru kończyć pisania, przygotowałam coś zupełnie innego. Mianowicie, od teraz będę na zupełnie nowej stronie! Znajduj się tam już post, w którym wszystko wyjaśniłam, więc czujcie się zaproszeni do poczytania i zapoznania się ze wszystkim. Także wiecie, jeśli macie mojego bloga w ulubionych to zmieńcie sobie tylko adres ;) Mam ogromną nadzieję, że Wam się spodoba, bo mi osobiście podoba się bardzo. Klikajcie w obrazek powyżej lub link poniżej. Czekam na odzew i reakcje :)
Jedynie ostatnie trzy komentarze z postu o ciąży jeszcze nie są przeniesione, więc odpowiedziałam na nie jeszcze tutaj na tym blogu.
// Today it's second birthday of my blog and since I'm not planning on finishing writing, I prepared something completely different. Namely, I'll be on a new page from now on! There's a post already in which I explained everything so feel invited to read it and to learn with everything. So you know, if you have my blog in your bookmarks, change its address ;) I really hope that you'll like it because I, personally, like it a lot. Click on the pic above or the link below. I'm waiting for some response and reactions :)
Normalnie napisałabym, że sorry za opóźnienie i brak postu w weekend, ale co tam... Nie będę się usprawiedliwiać tym razem :D Dobra, bez owijania w bawełnę! Mówię wprost jak jest, a co! Jest się czym chwalić no i to duża oraz bardzo ważna zmiana w życiu - kolejna, której jesteście świadkami - więc nie ma co ukrywać. Jestem w 7. tygodniu ciąży!
Opowiem Wam co nieco, bo chcę ;) Wiem, jak to jest, że ludzie często czekają do zakończenia pierwszego trymestru, bo to tak na wszelki wypadek, ale ja w sumie nie muszę być jak wszyscy, nie? No i Nate nie ma nic przeciwko temu, więc tym bardziej spoko.
O tym, że jestem w ciąży, dowiedziałam się jakieś trzy tygodnie temu, więc wiedziałam już o tym w czasie naszego spotkania w USCIS i urzędnik się oczywiście o tym również dowiedział. Generalnie wszystko poszło dość sprawnie i szybko się zorientowałam, że coś tam jest inaczej niż zwykle, bo najzwyczajniej w świecie miałam wszystkie możliwe objawy. No i to był pierwszy raz w życiu, kiedy miałam takie przeczucie jadąc autem - dokładnie pamiętam ten moment - że hej, chyba wypadałoby to sprawdzić. Pojechałam do sklepu, kupiłam test ciążowy (w sumie to dwa... różne rodzaje - na wszelki wypadek), zrobiłam i bam - dwie kreski na jednym, a na drugim jak byk: "pregnant". Taki miałam zaciesz na twarzy, że nawet sobie nie wyobrażacie!
Dzielenie się tą radosną nowiną...
Nathanowi powiedziałam właściwie tego samego dnia. Co prawda na początku planowałam poczekać chwilkę i najpierw iść do lekarza, ale tak siedzieliśmy na kanapie, rozmawialiśmy i nie mogłam się powstrzymać, więc to z siebie wywaliłam i... zaczęłam płakać. Taka moja reakcja. Nate zareagował mówiąc "oh shit!", ale z mega uśmiechem na twarzy oczywiście. I to był czwartek. W piątek zadzwoniłam do gabinetu lekarskiego i jeśli teraz dobrze pamiętam, to w poniedziałek miałam już wizytę. Pani przez telefon powiedziała mi, że mogę iść na wizytę właściwie kiedy chcę i nie muszę czekać na jakiś tam 10 czy któryś tydzień. Zdecydowałam więc iść od razu, żeby się upewnić po pierwsze (mimo tego, iż wiem, że testy ciążowe mylą się ekstremalnie rzadko), a po drugie żeby zwyczajnie zrobić jakieś pierwsze badania krwi czy cokolwiek i wiedzieć, że jak na daną chwilę to wszystko jest okej no i dowiedzieć się też, co robić dalej.
Nie chciałam jeszcze rozpowiadać innym, bo 4 tygodnie to bardzo wczesne stadium i samo ryzyko poronienia dla kobiet w moim przedziale wiekowym wynosi aż 20-25% (wzrasta w miare starzenia się i dla kobiet powyżej 35. roku życia wynosi aż 50%). Teraz w moim przypadku wynosi mniej niż 5%, a za tydzień spadnie do poniżej 1%. Statystycznie. Tak czy siak, zależało mi więc na tym, by jeszcze nie mówić Alicii, bo wiecie, jak to jest - jak ona się dowie, to zaraz wszyscy się dowiedzą. Nathan niechętnie, ale zgodził się. Niestety przyszedł taki czas, dwa tygodnie temu, kiedy to przyjechały w odwiedziny do Margie siostry Nathana i dorosły syn jednej z nich. Jako że chcieli wszyscy spędzić razem weekend to trzeba było coś wymyślić, a ja czułam się tak źle, że w ogóle nie było opcji, by zobaczyli mnie uśmiechniętą i pełną energii, chętną do rozmów i spacerów... Nic z tych rzeczy. Także po krótkiej naradzie z mężem doszliśmy do wniosku, że okej, powiemy im. On czynił te honory i poinformował wszystkich przy obiedzie w restauracji (jak jeszcze mogłam jeść...) i wszyscy sprawiali wrażenie ucieszonych, więc kamień spadł mi z serca, gdy zobaczyłam ich reakcje. W sumie to nie wiem, czego się obawiałam, no ale wiecie... Te czarne scenariusze, heh. No i skończyliśmy w kinie, więc właściwie nie musiałam robić nic oprócz nie spania, całe szczęście.
Alicia to w ogóle tak się podekscytowała! Zaczęła pytać: "you're pregnant?! Really?! But you're not joking, right?! Oh, I've been asking for this for such a long time!" (tłumaczenie na życzenie mojej siostry: "Jesteś w ciąży?! Naprawdę?! Ale nie żartujesz, nie?! Oh, prosiłam o to przez tak długi czas!") I to prawda, bo dość często powtarzała, że chciałaby brata lub siostrę i czy może przypadkiem nie jestem w ciąży, bo ona chce, żebym była. Doczekała się, więc bardzo się ucieszyła i teraz codziennie daje całusa w mój brzuch, chociaż jeszcze w ogóle się nie powiększył ;)
A blog to wiadomo... Jak napiszę tu to już wszyscy będą wiedzieć, także tak... here we go.
Jak ja się czuję?
Ogólnie jeśli chodzi o moje samopoczucie to jest wręcz fatalne i to trwa już z dwa i pół tygodnia. Całe dnie leżę na kanapie i oglądam filmy i seriale; aktualnie powtarzam Miodowe Lata od samego początku raz jeszcze. Moje spacery ograniczają się do łażenia po domu, bo jak raz spróbowała na zewnątrz, to prawie umarłam. Kompletnie nic mi się nie chce, kręci mi się w głowie, jestem słaba, pobolewa mnie w dole pleców i nie tylko. Nate bardzo mi pomaga - robi zakupy, daje mi jedzonko jak jest w domu, sprząta moje części, gotuje dla siebie. Najgorsze jest to, że schudłam ok. 5,5kg w ciągu 3-4 dni, co w moim przypadku nie jest zbyt dobre, bo od dawna byłam na granicy niedowagi i niedawno udało mi się przytyć 1,5kg, co było sporym sukcesem. No i proszę, nagle mi ponad 5 spadło ot tak, z dnia na dzień właściwie. Tzn. w sumie to nie ot tak, bo wiecie, mówiąc najprościej - zwracałam wszystko, co zjadłam lub wypiłam. Dlatego też muszę brać tabletki na nudności, które pozwalają mi jeść trochę więcej, ale jednocześnie sprawiają, że jestem strasznie senna cały czas i np. prowadzenie auta w ogóle nie wchodzi w grę aktualnie. Słuchajcie, ja w życiu tyle nie spałam... W nocy śpię po 12-13 godzin, a potem w dzień jeszcze ucinam sobie 2-godzinną drzemkę. To jest coś! Jeszcze tylko chciałabym jeść normalnie, ale to wiecie, wszystko wróci z czasem... W ciągu pięciu tygodni powinno, a na razie najlepiej wchodzą mi owoce, lekkie zupy, herbata miętowa i woda z cytryną, co w sumie nie jest aż takie złe, bo jakbym miała ochotę na same pizze i chipsy to byłoby gorzej. I w tym momencie bardzo cieszę się, że nie mam pracy, bo nie wyobrażam sobie pracować w takim stanie.
W ostatni poniedziałek byłam na drugiej wizycie i miałam USG, na którym widziałam mojego bobaska i jego bijące serduszko :) Jako że naoglądałam się już przeróżnych zdjęć i filmików to potrafiłam rozpoznać głowę i resztę ciała oraz zobaczyć to bijące serce, ale to tyle. Lekarz za to widział jeszcze więcej, czego moje oczy już nie doświadczyły, chociaż starał się pokazać. Powiedział, że z tego, co widzi to z dzieckiem jest wszystko perfekcyjnie okej. Miałam też pobraną krew i następną wizytę mam za miesiąc, ale w sprawie wyników badań krwi zadzwonią do mnie w ciągu tygodnia. Dostałam też torebkę z przeróżnymi informacjami, folderami z istotnymi informacjami, witaminami, itp.
Mój styl życia i ewentualne zmiany.
W razie, jakby ktokolwiek się zastanawiał, to w sumie nic nie mam zamiaru nic zmieniać. Nie wrócę do jedzenia ani nabiału, ani tym bardziej mięsa i to w ogóle nie podlega żadnej dyskusji. Wiem, że "wegańska ciąża" wzbudza kontrowersje, do których bardzo chętnie się odniosę, jeśli będzie okazja. Gdy poczuję się lepiej to mam zamiar wrócić na moje zajęcia taneczne, ale oczywiście z pewnymi modyfikacjami, bo wielu rzeczy to ja już teraz nie mogę robić. Od kawy to i tak teraz mnie strasznie odrzuca, więc z tym problemu nie ma, a jak już mi to minie to nie będzie to dla mnie żaden wysiłek, by ograniczyć do minimum i wypić np. bezkofeinową po obiedzie. W końcu smakuje tak samo, a mi tu o smak chodzi, a nie o żadne pobudzanie ani nic takiego (swoją drogą, mówią, że bezpieczna ilość kofeiny w ciąży to max. 2 filiżanki dziennie, chociaż ja wolę tego unikać dla spokoju, bo ta ilość określona jest dlatego, że nie ma badań na kobietach, które piłyby te dwie lub mniej - są tylko na tych, które piły więcej niż 2; dodatkowo, lekarz powiedział, że jakbym miała jakiś ból głowy, to spokojnie mogę poratować się np. właśnie kofeiną). Alkoholu nie piję i papierosów nie palę, więc z tym mam spokój całkowity na starcie.
Ostrzegam, że będę o tym pisać na blogu regularnie gdzieś tam, więc nie zdziwcie się :) Mam nadzieję, że znajdą się jacyś zainteresowani tematem!
Także no... Ja się cieszę, Nate się cieszy, Alicia się cieszy, więc chyba jest okej :D I teraz oby wszystko poszło tak samo dobrze aż do końca... i jeszcze później. Trzymajcie kciuki!
Normally I'd say I'm sorry for a delay and that I didn't post anything last weekend but well... I'm not going to explain myself this time :D OK, without mincing words! I'm talking straight to you. There's something to boast of and it's a big and very important change in life - another one that you're witnesses of - so there's nothing to hide. I'm 7 weeks pregnant!
I'll tell you something about it because I want to ;) I know that a lot of people wait to the end of their first trimester just in case but I don't have to be like them, do I? And Nate doesn't mind either so it's even better.
I found out that I'm pregnant like three and a half weeks ago so I knew it on our interview in USCIS and the officer learned about this as well, of course. Everything went pretty smoothly and I knew it quickly that there's something different than usual because I had all the possible symptoms. And it was the first time in my life when I had this feeling while driving a car - and I remember it very well - hey, it'd be a good idea to check it out. So I went to a drug store, bought a pregnancy test (well, I got two... different kinds - just in case), I used them and boom - two lines on one of them and another one said "pregnant". I smiled so much you can't even imagine!
Sharing this happy news...
I told Nathan the day I found out. Although, at first I planned to wait and go to a doctor first but we were sitting on the couch talking and I just couldn't resist so I told him and... I started to cry. Just my reaction. Nate reacted saying "oh shit!", but with a big smile on his face of course. And it was Thursday. On Friday I called my doctor's office and if I remember well now my appointment was set up for following Monday. A lady I talked to told me that I can have a visit whenever I want and I don't have to wait for 10 weeks or something. I decided to go right away to make sure (I know that those tests are wrong very rarely), to have some first blood tests and to know that everything is fine, and also to know what to do next.
I didn't want to tell others yet because 4 weeks is a very early stage and the risk of miscarriage for women my age was 20-25% (it gets higher when a woman gets older and for those over 35 years old it's 50%). Now in my case it's less than 5% and next week it'll be less than 1%. Statistically. Anyway, I cared that we wouldn't tell Alicia back then because you know how it is - if she knows then everybody will know. Nathan agreed but reluctantly. Unfortunately the time came when like two weeks ago Nathan's sisters, and an adult son of one of them, came to visit. Since all of them wanted to spend the weekend together there was a need to find a solution because I felt so bad that there wasn't an option for them to see me smiling, full of energy, talkative and willing to walk... None of that. So after a short talk with my husband we decided to tell them. He did it and he told them while being in a restaurant (when I still could eat...) and everyone seemed to be happy so I felt a relief when I saw their reactions. Actually, I don't know what I was afraid of but you know... Those bad scenarios. And we ended up in a movie theater so I didn't really have to do anything besides staying awake, fortunately.
Alicia was so excited! She started to ask: "you're pregnant?! Really?! But you're not joking, right?! Oh, I've been asking for this for such a long time!" And this is true, she was saying often that she wanted a brother or a sister and if maybe I was pregnant because she wanted me to be. She finally had that moment so she was happy and now she kissed my belly every day even though it's not bigger yet at all ;)
And my blog... You know, if I say it here then everyone will know so... here we go.
How do I feel?
In general, if it comes to the way I feel, it's just terrible and it's been like this for two and a half weeks now. I lay on my couch whole days, watch movies and tv series. My walks are limited to walking inside the house because once when I tried to walk outside, I almost died. I don't feel like doing anything, I'm dizzy, weak, I have pain in my lower back and not only there. Nate helps me a lot - he does grocery shopping, gives me food when he's home, cleans up my parts, cooks for himself. The worst thing is that I lost around 7lbs in 3-4 days what isn't very good in my case because I was on the border of being underweight for a long time and lately I gained around 2lbs which was a big success. And now, I lost more than that. I just couldn't eat or drink anything. So I need to take medications for nausea and they help me to eat more but at the same time they make me feel drowsy all the time so, for example, driving a car isn't an option now. Listen, I never slept so much in my life... I sleep 12-13 hours at night and then I take a 2 hours nap a day. This is something! I just would like to eat normally but, you know, it'll come back... It should within five weeks but for now I can eat fruits, light soups, peppermint tea and water with lemon so it's not that bad because if I was in a mood for pizza and chips only then it'd be a problem. And right now I'm really happy I don't have a job because I can't imagine working while being in a state like this.
Last Monday I went for my second visit and I had an ultrasound and I could see my little one and hers or his beating heart :) Since I watched a lot of videos and pics already I could see a head, the rest of the body and the beating heart and that's all. The doctor saw more and he tried to show us but my eyes didn't want to agree on that ;) He said that from what he can see, the baby is perfectly fine. They also took my blood and the next visit is in a month from now but they'll call me with my tests' results in a week or so. I also got a bag with a lot of information, folders, vitamins, etc.
My lifestyle and possible changes.
If anyone wonders, I don't think I want to change anything. I'm not going back to eating dairy and meat and this is out of a question. I know what a "vegan pregnancy" is still controversial and I'll be glad to address them if I have a chance. When I feel better I'm planning to go back to my dance class but with some modifications of course because there are a few things that I can't do even now anymore. I can't stand a smell of coffee right now anyway so it's not a problem and when it's gone, it won't be any effort for me to limit it to minimum and drink, for example, decaf after a dinner. It tastes the same and I care about the taste, not about being awake after drinking coffee (by the way, they say that the safe amount of caffeine for pregnant women is max 2 cups a day but I'll avoid it just to make sure and this is because there are no studies of pregnant women drinking 2 or less cups of caffeinated drink a day; also, my doctor told me that if I have a headache I can try to fight it with for example caffeine). I don't drink alcohol and I don't smoke so it's even better from the beginning.
I'm warning you that I'll talk about this on my blog regularly here and there so don't be surprised :) I hope that there will be some of you interested in this subject!
So yeah... I'm happy, Nate's happy, Alicia's happy so I think it's fine :D And now, I hope everything will go well to the end... and later! Keep your fingers crossed!
Dziś post ciut inny i pewnie się nie spodziewaliście, że i taki pojawi się u mnie na blogu, skoro ja taka zakochana w Ameryce, nie? No ale wiecie, nie ma to znaczenia, bo to tak jak w związku - kocha się drugą osobę, ale czasem ma się z nią problemy. Wiele ich nie będzie, ale to zawsze coś. Jeśli jesteście zainteresowani to czytajcie dalej, a jeśli macie swoje własne pomysły lub jakieś pytania, to piszcie śmiało w komentarzach :)
1. Droga opieka medyczna.
Dobra, na moje aktualne ubezpieczenie nie mogę narzekać, bo jest naprawdę super, ale jakbym go nie miała to ostatnio za kilka badań kontrolnych, które robiłam musiałabym zapłacić $1,614 (końcowo musiałam zapłacić tylko $25, bo wszystko pokryło mi ubezpieczenie).
Pomyślałam, że podam Wam kilka przykładowych cen, żebyście mieli jakieś tam pojęcie. Głównie przyda się to pewnie tym, którzy wybierają się do Stanów. Ogólnie nie ma raczej sensu przeliczać na złotówki, bo ludzie tutaj zarabiają inaczej...
Poszłam do dentysty mając kupon z Groupona (polecam!), bo wtedy jeszcze miałam ubezpieczenie z agencji i za Groupona zapłaciłam $45. Okazało się, że musiałam mieć trzy małe plomby, za które zapłaciłam w sumie $390 (czyli $130 jedna). Czasami mówi się, że np. dla au pair lepiej byłoby polecieć do Polski, wyleczyć zęby i wrócić do USA, niż leczyć zęby w USA. Czasami faktycznie jest to prawda i w taki sposób wyszłoby taniej (ubezpieczenie au pair nie pokrywa kosztów leczenia stomatologicznego), ale nie zawsze! Myślenie, że w każdym przypadku jest tak samo jest niestety błędne.
Pisałam Wam o tym już, więc przytoczę tylko tym, którzy nie czytali. W zeszłym roku, gdy byliśmy w Washington D.C. trafiłam do szpitala, w którym widział mnie jeden lekarz, miałam kroplówkę, jakieś leki, spędziłam tam ok. 5-6 godzin no i byłam zabrana tam karetką. Później dostałam kilka rachunków i w sumie wycenili mi to wszystko na ok. $4,500, z czego ubezpieczenie, które wtedy miałam będąc w agencji au pair pokryło mi ok. $900, więc ja zapłacić musiałam $3,600.
W internecie czytałam, że za wyrwanie jednego zęba bez komplikacji to cena od $75 do $300 w zależności od miejsca zamieszkania, gabinetu, znieczulenia. W razie gdyby to było coś co trzeba zrobić od razu (np. wieczorem czy wchodząc między innymi pacjentami) od $300 do $450. Wyrwanie zęba mądrości bez komplikacji to koszt od $75-$200, w razie komplikacji może skoczyć nawet do $600 za jednego zęba.
Alicia w ostatnim czasie miała 5 wizyt u stomatologa i zliczony koszt wszystkiego to ok. $700 z czego ubezpieczenie pokryło właściwie 95% całości.
Naturalny poród to koszt ok. $2,600 bez komplikacji, a cesarskie cięcie to koszt ok. $4,500 również bez komplikacji bez ubezpieczenia. Doliczyć do tego trzeba też cała opiekę medyczną, wizyty u lekarza, itp. Oczywiście zależy w jakim szpitalu, bo można też zapłacić i $20,000 za poród naturalny bez komplikacji. Drogo? No trochę drogo.
Jeśli ma się dobre ubezpieczenie, to często pokrywa całość lub zostawia do zapłaty jakieś drobne. W razie braku ubezpieczenia czasem ma się poważny problem, ale często szpitale starają się pomóc i oferują przeróżne plany lub czasami nawet umażają 50% kosztów.
Ostatnio przeczytałam, że Stany Zjednoczone są krajem, w którym ludzie wydają najwięcej pieniędzy na leczenie nowotworów na świecie. Powiem Wam, że nie wiem czy ma to sens, skoro tutaj jest o wieeeeele więcej ludzi niż w takiej Polsce... Oczywiste jest to, że skoro ludzi jest o wiele więcej to i zachorowań jest więcej, więc pieniędzy również wydaje się więcej. Nie wiem, ja sobie tak to wytłumaczyłam.
Moja wskazówka przy okazji: jeśli szukacie w USA jakiegoś lekarza, to zamiast pytać na forach w necie czy opierać się tylko na tym, co ja napisałam, po prostu dzwońcie do danego gabinetu, bo jak sami widzicie ceny różnią się bardzo i spowodowane jest to przeróżnymi czynnikami. Wskazówka numer 2: jeśli nie macie ubezpieczenia to nie chorujcie poważnie ;)
2. Duże odległości do czegokolwiek...
...jeśli nie mieszka się w mieście, bo w tym przypadku to raczej nie ma problemu ze spacerami czy też transportem publicznym. Na obrzeżach dużych miast i ogólnie w tych mniejszych miejscowościach spacerować raczej ciężko, bo zazwyczaj chodniki są TYLKO na osiedlach i przy otwartych centrach handlowych (sklepy na zewnątrz). U mnie jest tak, że musiałabym iść po trawie i pagórkach, których tu pełno, więc nie jest to zbyt wygodne. Poza tym tutaj to jest tak rzadkie, że co chwilę ktoś by się zatrzymywał pytać czy nie potrzebuję pomocy i akurat z tym mam już doświadczenie. Do najbliższego sklepu spożywczego mam jakieś 7-8 minut autem, jest to niecałe 9km w jedną stronę. Jakoś nie wyobrażam sobie iść tak z siatami pełnymi jedzenia. Poczta jest w innym miejscu niż sklep, ale odległość jest taka sama. Najbliższy park z jeziorkiem jest obok poczty. Do fryzjera jadę 20 minut, na pieszo wyszłoby ok. 3 godziny z tego, co mówi mi Google (16,5km i znowu - po poboczu, gdzie piesi nie mają prawa przebywać). Najbliższy Starbucks - 2,5h na pieszo (13min autem). Wiecie, o co mi chodzi, nie? Wiem, że pewnie dla niektórych z Was tak żyło się też i w Polsce, ale ja w Warszawie WSZYSTKO czego potrzebowałam miałam w odległości 5 lub maksymalnie 10 minut na pieszo, więc dla mnie to była duża różnica. Dlatego też nie lubię, jak niektórzy uważają, że Amerykanie są tacy leniwi, bo oni to wszędzie jeżdżą autem. A no jeżdżą, bo inaczej ciężko, a na spacer to ja sobie mogę wyjść naokoło osiedla :)
3. Różnice klimatu.
Tutaj problem może być w sumie wtedy, gdy np. ktoś z Georgii musi polecieć w listopadzie do np. Maine i nagle zorientuje się, że nie ma żadnych cieplejszych ciuchów, a jedyne "cieplejsze" buty to trampki. No niestety, ja nie mam w ogóle zimowych ciuchów, tzn. mam jedynie płaszcz, w którym przyleciałam do USA i który założyłam może kilka razy, jak nie miałam nic innego. W tym momencie, gdy to pisze u mnie jest 37 stopni Celsjusza w cieniu, a w Idaho (na północy USA) jest 13. Oczywiście nikogo to nie powinno dziwić, bo ten kraj jest ogromny, ale w sumie to taka ciekawostka. Kolejną ciekawostką niech będzie to, że w Kalifornii jest zazwyczaj zimniej niż u mnie ;)
4. Brak emerytur.
Czy to jest minus dla mnie? Nie wiem, na razie nie, ale wiele osób w internecie na to narzekało, więc pomyślałam, że o tym wspomnę. Przedstawiając to najprościej jak się da i na podstawie tego, co mówiła moja nauczycielka jak chodziłam na kurs - to czy pracownik dostanie emeryturę to decyzja pracodawcy. Nie ma tu czegoś takiego jak ZUS i emerytury zdarzają się rzadko, więc większość ludzi zwyczajnie odkłada pieniądze na starość - bo mają z czego odkładac - i w razie jakiejś awaryjnej sytuacji. Zdarza się jednak tak, że jedna osoba może mieć nawet i 5 emerytur, jeśli zmieniała pracę kilka razy i miała takie szczęście, że tak fajnie się udało.
5. Ogromne supermarkety.
Czasami tęsknię za takimi małymi warzywniakami, gdzie mogłam wejść na dwie minutki, wziąć co potrzebuję, wyjść. Tutaj nie mam takich małych sklepów i wszystkie to spore supermarkety, w których czasami spędzam dwie godziny szukając tego, czego potrzebuję. Ostatnio się wycwaniłam i włączam sobie stronę internetową danego sklepu, bo szukając produktu online zazwyczaj pokazuje Wam, w której alejce się on znajduje. Polecam!
6. Upały.
Pogoda w lato w Georgii jest... Hmm, do wytrzymania co prawda (klimatyzacja wszędzie!), ale jest strasznie, strasznie gorąco. Codziennie po ok. 45 stopni. Ja wiem, że czasami temperatura odczuwalna na słońcu zazwyczaj w Polsce też może sięgnąć prawie tyle, ale powiem Wam, że nawet jakby tak porównać 30 stopni tutaj i 30 stopni w Polsce - tutaj odczuwa się to o wiele bardziej, czuje się, jakby było o wiele cieplej. Duży wpływ na odczuwalność temperatury ma to, że jest tu duża wilgotność. Dlatego też jeśli człowiek się spoci, to ten pot nie leci z ciała, ale zostaje na nim, więc minuta i całe ciało jest lepkie, co nie jest zbyt przyjemne. Tutaj jest też tak, że jak leje deszcz czy jest burza, to po tym nie da się odetchnąć świeżym powietrzem, bo po burzach jest jeszcze cieplej niż przed. I jak się wyjdzie po deszczu na dwór to zauważy się ogromne ilości pary, bo ziemia jest tak nagrzana, że cały deszcz wyparuje w pięć minut. Jakby np. temperatura spadła nagle z 45 do 12 stopni, to zapewne narzekałabym, że strasznie mi zimno przy czym dzisiaj wieczorem i w nocy w Warszawie ma być ok. 11 stopni, a podobno jest lato.
Możecie być nieco zawiedzeni, że tylko tyle tu tego daję, no ale jakoś tak nic innego nie przychodzi mi do głowy szczerze mówiąc. A pisałam ten post tydzień, więc miałam czas na ewentualne poprawki czy na dodanie innych punktów. Ja tu mówiłam o Georgii, więc ciekawa jestem czy jest coś, co Wy dodalibyście jeśli chodzi o inne stany? Lub coś, co wiecie tylko ze słyszenia, bo mieszkacie w Polsce? :)
Today I'm posting something a little different and you probably didn't expect that something like this would appear on my blog since I'm so in love with America, right? But, you know, it doesn't matter because it's like a relationship - you love another person but you sometimes have problems with him. I won't have a lot of things here but it's something. If you're interested then keep reading and if you have your own ideas or any questions, feel free to post a comment :)
1. Expensive medical care.
If you're an American and you're reading this, you probably won't get it the way I'm trying to show it but you're more than welcome to read it anyway!
OK, I can't complain about my current insurance because it's really good but if I didn't have it, I'd have to pay $1,614 for my latest check up with a doctor (in this case, I paid only $25 because the insurance covered the rest).
I thought I'd give you some examples with prices so you can know a little more. I think it'll be useful mostly for people who are planning on going to the USA.
I went to a dentist having a coupon from Groupon (highly recommended!) because then I still had my au pair insurance. Groupon cost $45. I found out I had to have three small fillings done and I paid $130 for each of them. People sometimes say that if it comes to au pairs, it's better to go to her home country (Poland, in my case) to work on teeth and then come back than to do it in here. Sometimes it is true and it's be cheaper this way (au pair insurance doesn't cover dental treatment) but not always! It's a mistake to think that it's the same in each case.
I told you some time ago about this but I'll say it once again for those who didn't read me earlier. Last year when we were in Washington D.C. I had to go to a hospital. I was seen by one doctor, I had an intravenous drip (I hope this is a correct word for that), some medicine, I spent there around 5-6 hours and before I was taken by an ambulance. Later I received a few bills and everything cost around $4,500 in total, my au pair insurance covered only $900 so I had to pay $3,600.
I read on the Internet that tooth extraction with no complications cost $75-$300 depending on where, which doctor, what kind of painkillers. If you have to have something done right now (for example, in the evening or in the middle of two other patients) it's $300-$450. A wisdom tooth extraction with no problems cost $75-$200, if there's something wrong it might go up to $600 for only one tooth.
A vaginal childbirth is around $2,600 with no complications at all, a C-section around $4,500 but also when there's no complications (with no insurance). You have to add the rest of medical care, doctor visits, etc. Of course it depends on where you want to give a childbirth because you can easily find a hospital where you'll have to pay even $20,000 for a vaginal childbirth with no complications whatsoever. Expensive? Yea, a litte.
If you have a good insurance, it usually covers most of the costs and leaves you some change to pay. In case of not having any insurance, you'll usually have a problem but then hospitals try to help and they sometimes propose you a few plans or even remit 50% of the full cost.
Lately I read that the United States is a country where people spend the most money on treating cancer in the whole world. But then I thought, I don't know if it makes sense because here there's maaaaany more people than for example in Poland. It's obvious that if you have more people, then more people will have a cancer and more money will be spent. I don't know, I explained it to myself like this.
My advice: if you're looking for a doctor in the USA, instead of asking on forums on the Internet or trusting completely what I said here, call a doctor's office because, as you can see, prices vary a lot and there's a lot of causes for that. Advice number two: if you don't have any insurance, don't get seriously sick ;)
2. Long distances to anything...
...if you don't live in a big city because in this case you probably don't have any problems with walking or a public transportation. On the peripheries of big cities and in small towns in general it's kind of difficult to walk because sidewalks are usually only inside neighborhoods and by open shopping malls. Here in my place I'd have to walk on grass and hills which wouldn't be very comfortable. Moreover, it's so rare here that I'd have people asking me if everything is fine every minute (I have this experience already). The closest grocery store is around 7-8 minutes driving, almost 6 miles one way. I can't really imagine walking like this with bags full of food. Post office is in a different place than the grocery store but the distance is the same. The closest park with a lake is by the post office. To a hairdresser I have to drive 20 minutes, it'd be around 3 hours walking from what Google tells me (9,9mi on a shoulder where pedestrians aren't allowed to be). The closest Starbucks - 2,5hrs walking (13 minutes by a car). You know what I mean, don't you? I don't that some of you had the same in your home countries but I lived in Warsaw, the biggest city of Poland, and I had EVERYTHING I needed in a distance of 5 or maximum 10 minutes walk so it was a big difference for me. That's why I don't like when some people think that Americans are lazy because they drive everywhere. Well, they do drive because it's be really difficult otherwise and if it comes to walks, I can walk around my neighborhood only :)
3. Climate differences.
The problem here may occur when someone from, for example, Georgia wants to go to Maine in November and suddenly he realizes that he doesn't have any warm clothes and the only "warm" shoes are Convers. Well, I don't have any winter clothes, I mean I have one coat that I was wearing when I arrived here (it was winter in Poland) and I wore it maybe a few times here when I didn't have anything else. Right now when I'm typing this, I have 37C (98F) and in Idaho there's only 13C (55F). Of course it shouldn't be a surprise for anyone because this country is huge but it's just, you know, to let you know. Another little thing for you will be that in California there's usually colder than in my place :)
4. No pensions.
Is it a problem for me? I don't know, not yet I guess. I see it often on the Internet though so I thought I'd mention it as well. I was surprised when my teacher here in the US told me that this is an employer's decision if his employees will have pensions or not. In Poland we have a certain company that take some of your money from your salary each month and then, when you're old, you get money back (not all of them, though, but this is another story). Here people save for later and for emergencies. It happens that one person can have even 5 pensions when they were lucky.
5. Huge grocery stores.
I sometimes miss those small "greengrocers" where I could go in for two minutes, take whatever I need, go out. Here I don't have them at all and all of the stores are very big. I sometime spend there two hours on looking for what I need. Lately I go on a website of a store I'm in and I look for a product and then it tells me in which aisle I can find it. I recommend that!
6. Heat.
The summer weather in Georgia is... Hmm, you can stand it (air conditioning everywhere!) but it's very, very hot. Around 45C (113F) every day. I know that a real feel on the Sun in Poland can jump to the same sometimes (once a year lol) but I need to tell you that even if you compare 30C here and 30C there (86F) - here I feel it much, much more, like it's much warmer. The big thing is that here it's humid often and so if someone sweats then this swear doesn't go anywhere, it stays on the body and so one minute and your whole body is sticky. It's not very pleasant. Also, here you can't really breathe with fresher air after rain or a thunderstorm because after them it's even warmer than before. And if you go outside after rain, you'll see huge amounts of steam because ground is so hot that the whole rain will dry off during 5 minutes. If the temperature dropped from 45C to 12C I'd complain how cold I am when today evening and night in Warsaw they'll have around 11C... and it's summer.
You might be a little disappointed that I gave you so little of that but, well, nothing else comes to my ming anymore, to be honest. And I've been working on this post for a week so I had enough time to add things. I was talking about Georgia and I'm curious if there's anything you would add about different states? Or something you heard about and you're not in the US? :)
// ENGLISH VERSION HERE // Ten post dodaję wcześniej niż zazwyczaj, więc jeśli nie widzieliście poprzedniego z ostatniej soboty, to serdecznie zapraszam TUTAJ. Podoba mi się ten post i powiem Wam, że jestem z niego dumna.
Tak! Mamy to już za sobą! Szybko poszło, było sympatycznie, a Green Card mam dostać w ciągu 10 dni od wczoraj. Chętnie Wam opowiem jak to wszystko poszło, bo nie obyło się oczywiście bez przygód, więc jeśli jesteście ciekawi to czytajcie dalej!
Interview decydujący o tym czy dostanę zieloną kartę wyznaczony mieliśmy na 27 lipca na godzinę 8:00. Jako że jestem typem, który woli być za wcześnie i po prostu poczekać niż się spóźnić, to wstałam o 6, Nate 15 minut po mnie, a z domu wyszliśmy o 6:50 mając przed sobą 40 minut drogi. Wszystko było spoko, nawet nie denerwowałam się jakoś bardzo, dokumenty miałam przygotowane i wszystko ogólnie zapięte na ostatni guzik. W zawiadomieniu o terminie spotkania jest lista dokumentów, które trzeba ze sobą wziąć, ale ja i tak wzięłam wszystko, co wysłaliśmy.
Dojechaliśmy na miejsce, stanęliśmy w kolejce i gdy doszliśmy do kolesia, który wpuszczał wszystkich do środka okazało się, że coś jest nie tak. Wziął moje zawiadomienie, czytał jakoś tak dłuzej nic nie mówiąc po czym wszedł do środka. Ja zażartowałam do Nathana i powiedziałam, że co, jeśli jesteśmy w złym miejscu. On zaczął się śmiać i wtedy ten mężczyzna wrócił do nas i powiedział, że... jesteśmy w złym miejscu. Ja zaczęłam się śmiać, ale to był taki nerwowy śmiech, bo już po prostu zwątpiłam! Może zmęczenie, niewyspanie i stres sprawiły, że jakoś nie pomyślałam o upewnieniu się czy w GPS wpisałam odpowiedni adres? Nie wiem. W każdym razie, wsiedliśmy do samochodu i mieliśmy przed sobą 29 minut drogi do odpowiedniego urzędu. Dotarliśmy tam o 8:40, czyli 40 minut po czasie. Kilka minut zajęło nam wejście do środka, bo bardzo miła pani sprawdzał anas (prześwietlali torebki, które można było mieć ze sobą, itp.) i później musieliśmy iść do recepcji. Podeszłam do okienka, pani sprawdziła zawiadomienie po czym dała nam numerek K19 i mieliśmy pojechać na 3. piętro. Zrobiliśmy to więc i na miejscu docelowym byliśmy 50 minut po wyznaczonym terminie spotkania.
Po kilku minutach urzędnik wezwał nasz numerek, więc podeszliśmy i powiedział nam, że przegapiliśmy nasz interview, więc musimy poczekać aż znajdzie chwilę, by się nami zająć. Usiedliśmy w poczekalni i czekaliśmy niecałe 3 godziny. W ciągu tego czasu ludzie wzywani byli co mniej więcej 15 minut. Ja już prawie zasypiałam opierając głowę o ramię Nathana aż w końcu ten sam urzędnik podszedł do nas i zapytał: are you ready? Od razu się rozbudziłam ;)
Pytania od urzędnika.
Zaprowadził nas do pokoju, gdzie usiedliśmy sobie na krzesełkach. Poprosił nas o podniesienie prawych dłoni, by złożyć przysięgę, że wszystko co powiemy będzie zgodne z prawdą. Urzędnik przejrzał dokumenty, jakie tam miał (a miał wszystko, co wysłaliśmy), po czym poprosił nas o dowody na to, że nasz związek zawarty został z miłości oraz o zdjęcia. Wszystkie przejrzał i oglądając fotki uśmiechał się od czasu do czasu. Później sprawdzał nasze dane czytając pytania z jednego formularza i my musieliśmy na nie odpowiadać - nasze daty urodzenia, adres zamieszkania, imiona rodziców, numery telefonów, Social Security Number (nie pamiętałam swojego, ale to nie był żaden problem), itp. Zaznaczał sobie na tym formularzu wszystkie odpowiedzi po kolei. Później wziął inny formularz i zadawał mi pytania, na które już wtedy odpowiadałam i były to te nieco niedorzeczne pytania, czyli np.: czy w ciągu ostatnich lat uprawiałaś prostytucję; czy kiedykolwiek byłaś członkinią jakiegokolwiek gangu; czy kiedykolwiek zabiłaś kogokolwiek... I tak dalej. On to już niektórych pytań nawet nie musiał czytać, bo znał je na pamięć. Zapytał też, nawiązując do innego formularza, gdzie Nathan pracuje, czy ja mam jakieś biologiczne dzieci oraz jako kto przyleciałam do USA. Zapytał również, nawiązując do I-94, kiedy był ostatni raz gdy przekroczyłam granicę Stanów Zjednoczonych i w jakim to było mieście. Zapytał również jak długo pracowałam jako au pair, czy zatrudniona byłam przez Nathana czy przez agencję, oraz czy dalej jestem w agencji.
Jeśli chodzi o pytania, jakie nam ów pan zadawał dotyczące naszego związku, to było ich bardzo niewiele:
Jak się poznaliście? Tutaj odpowiedź sprawiła, że pan się uśmiechnął szeroko i powiedział, że takiego przypadku jeszcze nie miał ;) Jak właściwie zaczał się wasz związek? Odpowiedź Nathana: no cóż, w końcu mieszkaliśmy razem od samego początku... Urzędnik na to, że no tak, tak, oczywista sprawa i znów się zaśmiał. Kiedy i gdzie wzięliście ślub? Tutaj sprawdziłam pamięć Nathana haha
Generalnie to miałam wrażenie, że mężczyzna ten podjął decyzję już prawie na samym początku, bo gdy przejrzał dokumenty i zdjęcia (sporo fotek ze ślubu) to powiedział, że wszystko jest super i że jesteśmy "good to go". Reszta to była więc w sumie formalność. Powiem Wam, że było całkiem sympatycznie, pan wesoły, trochę się wszyscy pośmialiśmy, zdarzyło się nawet, że jak wprowadzał dane do komputera to rozmawialiśmy o czymś kompletnie niezwiązanym ze sprawą, ale związanym z tym, co on zobaczył niedawno w telewizji. Także całkiem sympatycznie :) Miałam wrażenie, że wszyscy urzędnicy tam, których widziałam, byli w dobrych humorach, uśmiechali się i w ogóle, więc już samo to pozwala się rozluźnić tym, którzy są zestresowani tą sytuacją. Bo w końcu jak można się nie stresować, skoro idzie się na rozmowę z jedną osobą, która zadecyduje o moim dalszym życiu?
Uśmiechnęłam się szeroko, gdy pan postawił na moich papierach dwie pieczątki mówiące: APPROVED. Dodał, że Green Card otrzymam w ciągu 10 dni od momentu zatwierdzenia danych w jego komputerze. Nie mogę się doczekać!
Ta zielona karta to karta warunkowa na 2 lata i po tym czasie będę musiała wysłać wniosek o zdjęcie warunków. Urzędnik powiedział, że by dostać kartę stałą, trzeba być w związku małżeńskim właśnie minimum te 2 wspomniane już lata. Więcej o tym wszystkim napiszę, gdy już dostanę moją kartę.
Także nie wiem, jak to jest w innych miejscach, ale osobiście uważam, że USCIS w Atlancie jest całkiem spoko :) Jeśli ktoś z Was jest przed Waszym interview o zieloną kartę, to wysyłam Wam moje wsparcie!
Tak na zakończenie, jakby coś to całą procedurę aplikacyjną wyjaśniłam TUTAJ. Poniżej przeklejam Wam wszystko w datach. Jak widzicie, cały proces od wysłania aplikacji do jej akceptacji wczoraj zajęło nam zaledwie 3 miesiące, a plan na początku brzmiał minimum 6. Jestem bardzo zadowolona z tego powodu!
Updates:
* 1 maja 2015 - wysłanie pełnej aplikacji * 4 maja 2015 - dostarczenie przesyłki do Chicago (sprawdzałam status na stronie USPS) * 12 maja 2015 - mailowe potwierdzenie otrzymania aplikacji przez USCIS * 19 maja 2015 - pocztowe otrzymanie potwierdzeń, że USCIS pracuje nad naszą sprawą; otrzymanie Alien number * 20 maja 2015 - list z wyznaczonym terminem wizyty w USCIS w Atlancie w celu oddania odcisków palców * 3 czerwca 2015 - wizyta w USCIS w celu oddania odcisków palców * 30 czerwca 2015 - list z wyznaczonym terminem interview * 17 lipca 2015 - zaakceptowany i wydany wniosek o pozwolenie na pracę (Employment Authorization) * 23 lipca 2015 - list z Employment Authorization i z kartą * 27 lipca 2015 - interview w USCIS Atlancie
// WERSJA POLSKA TUTAJ // I'm adding this post earlier than usual so if you haven't seen my previous one from Saturday, feel free to check it out HERE. I really liked this post and I'm kind of proud of it.
Yes! We made it! It was quick, friendly and I'll receive my Green Card within 10 days from yesterday. I'd like to tell you how everything went so keep reading if you're interested.
Interview deciding whether I'll get my Green Card or not was set for July 27 at 8AM. Since I'm this type of a person who prefers to be earlier and wait instead of being late, I got up at 6, Nate got up 15 minutes after me and we left home at 6:50 having 40 minutes driving ahead of us. Everything was fine, I wasn't even that stressed, I had all documents needed and everything ready. There's a list of things you need to have on a notification with a date of interview. But I took everything we sent anyway.
We got to the place, waited in line and when we got a guy who was letting people in we realized there was something wrong. He took my notification, read it a little bit longer not saying anything and then he went inside. I made a joke to Nathan that what if we were in a wrong place. He laughed and then this man came back and he told us that... we were in a wrong place. Then I laughed but it was a nervous laughter. Maybe the fact that I was tired, sleepy and stressed made me not making sure if the address I typed in my GPS was correct? I don't know. Anyway, we got into the car and we had 29 minutes to go. We got there at 8:40AM which means 40 minutes after our scheduled interview. It took a few minutes to go inside because a very nice lady was checking out stuff (bags that you can have inside, etc.) and later we had to check-in. I went to a desk, a woman checked my notification and she gave me number K19 and then we were to go to a 3rd floor. We did it and we got there 50 minutes after our scheduled interview.
After several minutes the officer called our number so we came closer and he told us that we missed our interview so we had to wait until he finds some time to take care of us. We sat back down and waited for almost 3 hours. During this time people were called more or less every 15 minutes. I almost fell asleep with my head on Nathan's shoulder and suddenly the officer came to us and asked: are you ready? I woke up immediately ;)
Questions from the officer.
We followed him to his room and we sat down on the chairs. He asked us to raise our right hands and to swear that everything we'll say will be truthful. He looked through documentation he had (and he had everything we sent) and then he asked us to give him our evidence that we got married because we loved each other, not because I wanted to have a permission to stay legally, and he wanted to see photos as well. He saw all of them and he smiled from time to time. After that, he was checking our information by reading questions from forms and then listening to us answering them - our birth dates, address, parent's names, phone numbers, SSN (I didn't remember mine and there wasn't a problem), etc. He was checking everything one by one. Then he asked a few kind of ridiculous questions like: during last 10 years have you been a prostitute; have you even been a member of any gang; have you ever killed anyone... And so on. He didn't even have to read all of them, he remembered them already. He also asked, regarding to another form, where Nate works, if I have any biological children and who I was when I arrived to the USA. He also asked, regarding to my I-94 form, when was the last time I arrived to the United States and where. The man asked for how long I worked as an au pair, if Nathan hired me or maybe agency and also if I'm still in the agency.
If it comes to questions about our relationship, there wasn't many:
How did you meet? Here the answer made the officer smile and he said that he didn't have any case like that before ;) How did your relationship start? Nathan's answer: well, we've been living together from the very beginning... The officer said yep, yep, ok, it's obvious and he laughed again. When and where did you get married? And here I checked Nathan's memory haha
In general, I had this impression that the officer made his decision almost at the very beginning and when he looked at our documents and pictures (a lot of photos from our wedding) he said that everything was great and we were "good to go". The rest was just a formality. I need to tell you that it was pretty pleasantly, the man was friendly, we laughed a little bit, we even talked about something completely not related to our case but about what he saw in the tv. So it was pretty cool :) I had the impression that all the officers out there I saw were in good moods, they smiled and so on, so this helps to relax if someone is stressed. And how can you not be stressed if you go to talk to one person who will decide about your future life?
I smiled a lot when he put a stamp on my documents saying: APPROVED. He added that I'll receive my Green Card within 10 days from the moment of accepting this in his computer. I can't wait!
This green card is for 2 years and it has conditions on it. After these 2 years I'll have to send a form to remove these conditions. The officer said that you have to be married for 2 years to get a permanent green card.
So I don't know how it goes in different places but I personally think that USCIS in Atlanta is a nice place :) If any of you is before your interview for a green card, I'm sending you my support!
For the end, everything from the moment when we sent our application to its acceptance took only 3 months! What it usually takes is at least 6 months. I'm very happy about that! Below I'll show you how it looked in dates.
Updates:
* May 1 - application sent
* May 4 - application in Chicago
* May 12 - e-mail confirmation from USCIS about receiving our application
* May 19 - traditional mail confirmation that USCIS is working on our case; I got my Alien number
* May 20 - letter with a scheduled fingerprints visit in USCIS
* June 3 - visit in USCIS to give them my fingeprints
* June 30 - letter with a date for scheduled interview
* July 17 - accepted and issued form for Employment Authorization
* July 23 - letter with Employment Authorization and my card
* July 27 - interview in USCIS in Atlanta
Mam nadzieję, że nie oczekujecie ode mnie żadnej konkretnej odpowiedzi na pytanie zawarte w tytule czy też żadnego klucza, który pozwoliłby Wam szybko zmienić się w pewną siebie osobę. Jeśli tak, to niestety będziecie zawiedzeni, bo konkretnego klucza nie mam. Za to mogę Wam opowiedzieć, jak ja to wszystko widzę i w co wierzę, że może pomóc. Mam nadzieję, że chociaż niektórzy z zainteresowanych tematem przeczytają coś, nad czym będziecie chcieli nieco popracować.
Wiem, że mnóstwo ludzi leczy przeróżne fobie przez tzw. przezwyciężanie strachu. Czyli jeśli ktoś boi się pająków to terapeuta zmusi go do potrzymania pająka na dłoni. Jeśli ktoś inny boi się kotów, to terapeuta zmusi go do pogłaskania kota i tak dalej. I to samo dzieje się z nieśmiałością... Jeśli ktoś nie chce wystąpić publicznie i uważa, że to dlatego, że jest nieśmiały (czyli boi się, co inni powiedzą), to prawdopodobnie zostanie zorganizowana scenka z publicznością i osoba ta zostanie zmuszona do tego, by wystąpić.
Ja tego sposobu nie popieram. On może sprawić, że ktoś będzie z siebie dumny, gdy zrobi coś czego bał się zrobić do tej pory i to jest spoko, ale co z tego, skoro problem został odsunięty na dalszy plan? Sama miałam kilka/kilkanaście albo i kilkadziesiąt sytuacji w życiu, kiedy to nie chciałam czegoś zrobić i inni namawiali mnie, wręcz zmuszali nie raz. Bardzo źle się z tym czułam, bardzo niekomfortowo i uczucie po było wręcz straszne! I mimo tego, że nie raz uśmiechnęłam się, gdy pokonałam jakiś tam lęk, to jednak ten problem dalej siedział i wracał w tej samej formie lub w jakiejś innej. Bo nie wiem czy już o tym mówiłam ;), ale ja uważam, że każdy problem w tym stylu ma swoje podłoże gdzieś i każdy z nich ma jakiś powód. Nic się nie dzieje tak po prostu samo z siebie.
Nate uświadomił mi taką rzecz: te wszystkie zakazy, nakazy, co wypada a co nie, nie są moją prywatną opinią. To nie ja tak myślę, nie ja w to wierzę. To wszystko to rzeczy, które inni wkładali mi do głowy, gdy byłam dzieckiem i w które "musiałam" wierzyć. I kiedy się odzywają moim głosem, to dalej nie jestem ja, tylko inni ludzie! Strasznie to brzmi, nie? To był taki pierwszy krok do tego, by poczuć się trochę lepiej sama ze sobą, bo zdałam sobie sprawę, że ja nie ograniczam sama siebie; że to nie jestem ja, która nie pozwala samej sobie zrobić coś, na co mam ochotę. Na przykład jak jestem w parku i mam ochotę sobie zaśpiewać coś, to tego nie zrobię, bo moja babcia zawsze mi powtarzała: "dziecko, zachowuj się, przecież ludzie się gapią!" Ja naprawdę chcę to zrobić, ale te teksty tego typu się odzywają i mimo tego, że mojej babci nie ma obok, to są na tyle silne, że rezygnuję.
Swoją drogą, własnie śpiewanie przy innych jest takim problemem, z którym jeszcze sobie nie poradziłam i nie śpiewam nigdy, gdy ktokolwiek jest obok. A chciałabym.
Pewnego dnia powiedziałam sobie STOP, bo to jest przegięcie, żebym ja martwiła się tym, co inni myślą, że powinnam czy też że nie powinnam robić. Jeśli czegoś bardzo chcę to dlaczego miałabym słuchać jakichś dziwnych ludzi, którzy narzucają mi ich własne zdanie i oczekują, że ja je przejmę? No kurcze, lekka przesada, nie uważacie?
Pytania, które musiałam sobie zadać, żeby cokolwiek z tym zrobić brzmiały: czy chcę, by inni ludzie kontrolowali moje życie i czy chcę robić to, co oni chcą nawet gdy ja bardzo chcę czegoś innego? Odpowiedź na oba pytania jest oczywista: NIE.
Inna sprawa, jeśli chodzi o to, co inni o nas powiedzą... Zazwyczaj to było ze mną tak, że jak sobie szłam na dworze i ktoś na mnie spojrzał, to zaraz myślałam: mam coś na twarzy, źle wyglądam, pewnie nie podoba mu się to i tamto, nie powinnam patrzeć na tę osobę, itp., itd. Efektem było to, że spacerowałam ze spuszczoną głową i jeśli ktokolwiek się na mnie spojrzał i ja złapałam ten wzrok, to mój szybko odwracałam. Bałam się kontaktu wzrokowego, bałam się, że dana osoba zacznie się ze mnie śmiać, że usłyszę jakiś przykry komentarz. I tu znowu - to nie dzieje się ot tak! Wszystko ma swoje powody, z których albo zdajemy sobie sprawę, albo nie.
Na przykład, ja kilka lat temu miałam bardzo poważne problemy ze skórą twarzy, ramion, dekoltu oraz pleców i naprawdę, mówię tu całkowicie szczerze, zdarzało mi się słyszeć komentarze w rodzaju: jaka obrzydliwa skóra, nie mogę patrzeć, brzydzę się, chodź się przesiądziemy, lecz się, pewnie się nie myje, i tak dalej. Od kompletnie obcych ludzi, w tłumach w metrze czy zwyczajnie przechodząc obok kogoś na ulicy. Kiedyś nawet jeden lekarz powiedział mi: z taką twarzą to ty nigdzie pracy nie znajdziesz. Teraz bym mu ładnie odpowiedziała, tak jak i innym ludziom, ale wtedy spuszczałam wzrok, przyśpieszałam kroku i zwyczajnie uciekałam, po czym tworzyłam sobie w głowie takie właśnie scenariusze za każdym razem, gdy ktoś się na mnie spojrzał. Bałam się też mówić do grupy ludzi, bo co, jeśli zaraz ktoś krzyknie, że jestem taka i owaka i reszta zacznie się śmiać?
Według mnie ci, którzy tak usilnie próbują doradzać innym, śmieją się z innych, wyzywają, itp., mają zwyczajnie beznadziejne życie i chcą się wyżyć. Dlatego też zaczęłam sobie myśleć, że jeśli ktoś reaguje w tego typu sposób na to, jak ja wyglądam lub co robię, to NIE jest to mój problem, to NIE jest tak naprawdę o mnie. To wszystko tyczy się tego, jakie oni mają doświadczenia, jak się czują i jak radzą sobie z własnymi trudnościami. Ja uważam, że gdyby z taką osobą wszystko było okej, to nie czułaby ona potrzeby ranienia drugiego człowieka, bo to nie jest naturalne. Raczej przeszłaby obok niego bez słowa.
Poza tym, ważnymi pytaniami są też: czy ja stwarzam ci jakiś problem? Jaki? Odpowiedź na te pytania zazwyczaj brzmi tak samo: nie mam problemu. Jakby np. to, że noszę szpilki ranił kogoś, ktoś poczułby się zagrożony, poczułby jakiś ból, to ja bardzo chętnie o tym porozmawiam. Takie rzeczy zdarzają się jednak niesamowicie rzadko (w moim doświadczeniu - nigdy), więc dlaczego miałabym zawracać sobie tym głowę? Dlaczego miałabym się martwić tym, że własna koleżanka mówi, że powinnam np. przestać śpiewać w supermarkecie, a na pytanie "dlaczego" odpowiada "bo ludzie się gapią". A co mnie obchodzą ludzie? Jakby mi powiedziała, że ludzie się gapią, więc ona czuje się zawstydzona, to bym się przy tym zatrzymała, bo nie chcę, by moja koleżanka się tak czuła w efekcie tego, co ja robię. Także albo przestałabym śpiewać, albo dalej bym to robiła, ale ciszej, albo nic bym nie zmieniła, zależy. Wiecie o co chodzi, nie? A jeśli ktoś mi powie, że wyglądam beznadziejnie i nie powinnam z domu wychodzić, to ja mu odpowiem: okej, nie podoba ci się jak wyglądam! I pójdę dalej. Bo taka opinia nie ma dla mnie żadnej, ale to żadnej wartości.
Już to kiedyś gdzieś pisałam, ale powtórzę, że jest OGROMNA różnica w dwóch wersjach wyrażania swojego zdania.
Pierwsza wersja to coś w rodzaju: jesteś beznadziejna, wyglądasz obrzydliwie, lecz się, nie powinnaś wychodzić na dwór, zrób coś ze sobą, przestań śpiewać, zachowuj się jak normalny człowiek, usiądź jak dziewczynka, itp.
Druga: gdy śpiewasz tutaj, wszyscy się patrzą i czuję się skrępowana, nie bardzo podoba mi się ta bluzka, którą masz na sobie, gdy nie myjesz się przez tydzień to nie czuję się komfortowo przebywając obok ciebie.
Widzicie różnicę? Jeśli Wam coś nie pasuje, to mówcie o sobie zamiast atakować drugą osobę włażąc z buciorami w jej strefę prywatności i komfortu.
Jest jeszcze jedna rzecz, która może wydawać się trochę dziwna na początku, ale uwierzcie mi, że działa cuda. Gdy macie na coś ochotę i słyszycie w swojej własnej głowie, że nie powinniście tego robić, że to nie wypada, że to i tamto... Bądźcie na chwilę tą osobą, która tak mówi. Wyobraźcie sobie, że to Wy mówicie sami sobie, że nie wypada, a później zamieńcie się miejscami i odpowiadajcie na te zarzuty w odwrotny sposób, brońcie się, zadawajcie pytania, mówcie, że zrobicie to, co chcecie, itp. I zamieniajcie się tak tymi miejscami aż poczujecie, że wystarczy, że problem rozwiązany, że ta osoba tak naprawdę nie ma nic do powiedzenia.
Gdy odsunęłam od siebie te głosy, które mnie tak blokowały lub zaczęłam im odpowiadać, i zaczęłam myśleć oraz martwić się o siebie zamiast o innych ludzi, żyje mi się o wiele łatwiej. Bo wyobraźnia człowieka może zdziałać cuda, ale problem jest taki, że nauczona doświadczeniami z przeszłości zazwyczaj podrzuca negatywne scenariusze. To do mnie należy decyzja czy jej słucham, czy nie. Jeśli posłucham to strach sprawi, że nie zrobię nic, na co mam ochotę. Jeśli zaryzykuję to prawdopodobnie poczuję się o wiele lepiej, te głosy przestaną się pojawiać, bo przekroczyłam jakąś barierę, a ja będę miała kontrolę nad swoim własnym życiem. I o to chodzi!
Co myślicie o tym, co napisałam? Macie jakieś inne wskazówki? Myślicie, że te sposoby mają sens? Chętnie poczytam Wasze opinie w komentarzach.
Do następnego!
Aga
PS. Na koniec piosenka :)
Lady Gaga & Beyonce - Telephone
I hope you're not looking for any specific answer for the question in this post title or any key that would let you change yourselves quickly to a self-confident person. If so, unfortunately you'll be disappointed because I don't have any key. But I can tell you how I see everything and what I believe can help. I hope that at least some of you who are interested in this, will read something that you'll want to work on.
I know that a lot of people treat a lot of phobias using a method called "getting over the fear". So if a person is afraid of spiders, her therapist will force her to hold a spider on her hand. If someone else is afraid of cats, his therapist will force him to pet a cat and so on. The same thing with shyness... If someone doesn't want to perform in public and he think it's because he's shy (which means, he's afraid what others will say) then, probably, he'll be forced to perform in front of people.
I don't support this way. It can make someone feel proud of himself when he does something he was always afraid to do and this is cool but so what if the problem was pushed aside? I myself had a lot of situations in my life when I didn't want to do something and others were trying to persuade me or even to force me. I felt very bad about it, very uncomfortable and the feeling after was bad! And even though I'd smile when I fought some fear, the problem was still there and it'd come back in the same form or in a different one. And I don't know if I said it already ;) but I think that each problem like that has its own base and a reason. Nothing happens just like this by itself.
Nate made me realize one thing: all those prohibitions, commands, what's proper and what's not, aren't my own opinion. This isn't me who thinks or believe that. All of it are things that other people were putting in my head when I was a child and which I had to believe in. And when they speak my voice, it's still not me but other people! It sounds terrible, doesn't it? It was my first step to feel a little bit better with myself because I realized that I'm not the one who stops me; I'm not the one who doesn't let me do whatever I want. For example, when I'm at a park and I want to sing something I won't do it because my grandmother would always say: "kid, behave, people are staring!" I really want to do it but things like that come to my head and even though my grandmother isn't close by, they're strong enough that I resign.
By the way, singing in front of people is a problem I can't fight yet and I never sing when someone is near me. But I'd like to.
There was a day when I said STOP because it's too much for me to worry about what other people think I should do or not. If I really want something, why to listen to some weird people who impose their opinions on me and expect me to take them? Damn, overstatement, isn't it?
A question I had to ask myself to be able to do anything with it was: do I want other people to control my life and do I want to do what they want me to do even when I really want something else? Answer for both questions is obvious: NO.
Other thing, what other people will tell about us... In my case, usually it'd be like this: I was walking outside, someone looked at me and then I'd suddenly think: I have something on my face, I look bad, he/she doesn't like this and that, I shouldn't look at this person, etc. The effect of it was that I was walking looking at the ground and if someone looked at me and I caught that look, I'd turn mine in a different direction. I was afraid of an eye contact, I was afraid that this person would start laughing at me, that I'd hear some bad comments. And again - it doesn't happen just like that! Everything has its own reasons that we're aware of or not.
For example, several years ago I had very serious problems with a skin on my face, shoulders, cleavage and back and really, I'm completely serious here, it happened that I heard comments like: such a gross skin, I can't look, it grosses me out, let's sit somewhere else, she probably doesn't wash herself, etc. From complete strangers, in a crowd in metro or even just walking by someone on the street. Even a doctor told me once: you'll never find any job with a face like this. Now I'd answer this "nicely" but then I was just running away and then I was creating all these scenarios each time someone looked at me. I was also afraid to talk to a group of people because what if someone will shout that I'm this and that and the rest will start laughing?
In my opinion, people who really try to advice others like this, laugh at them, name-call, etc., have really bad lives and they want to put everything on someone else. So I started to think that if someone reacts kike that regarding to what I look like or what I do, this is NOT my problem, this is NOT about me. All of it are about what kind of experiences this person has, how they feel and how they handle their own problems. I think if a person was fine, he wouldn't feel this need to hurt someone else, this isn't natural. He'd rather walk by not saying anything.
Also, important questions are also: do I cause you any problem? What? Answer for these questions usually sound the same: I don't have a problem. If the fact that I wear heels hurt someone, someone felt threatened, felt some pain, I'd talk about it. But things like that happen very rarely (in my experience - never) so why would I worry about it? Why would I worry that my own friend tells me I should stop singing in a grocery store and when I ask why she says: because people are staring. Well, I don't care about people. If she told me that people are staring and so she feels embarrassed, I'd stop because I don't want my friend to feel like this because of what I'm doing. So I'd either stop singing, I'd keep doing it but quieter or I'd keep doing it without changes, depends. You know what I mean, don't you? And so if someone tells me that I look horrible and I shouldn't go out anywhere, I'll tell him: OK, you don't like the way I look! And I'll go away. Because an opinion like this one has no value to me.
I said it already some time ago but I'll say it again that there's a HUGE different in two versions of sharing your own opinion.
The first one is something like: you're horrible, you look disgusting, you shouldn't go out, do something with yourself, stop singing, behave like a normal person, sit like a girl, etc.
The second one: when you sing here everybody stares and I feel embarrassed, I don't really like this shirt you're wearing, when you don't wash yourself for a week I don't feel comfortable being with you.
Do you see a difference? If you don't like something, share it instead of attacking others and crossing their private and comfort zone.
There's one more thing that might seem weird at first but believe me, it works. When you want something and in your own head you hear that you shouldn't, it isn't proper and so on... Be this person who says that. Imagine that you're the one who tells you that it's not proper and then switch places and now reply to charges, defend yourself, ask questions, say you'll do what you want, etc. And keep switching places like this until you feel it's enough, the problem is solved and that the truth is that this person doesn't have anything to say after all.
When I pushed these voices away or I started to answer them, I began to think and care about myself instead of other people and I feel much better. Because my imagination works perfectly but the problem is that its experiences from the past make it show us negative scenarios. This is my decision if I listen to it or not. If I do then this fear will stop me from doing something I want. If I take this risk, I'll probably feel much better because these voices will stop coming, because I crossed some boundary and now I'll have a control over my life. And this is what it all is about!
What do you think about what I said? Do you have any other tips? Do you think these methods make sense? I'd be happy to read your opinions.
Talk to you next time!
Aga
PS. And a song for the end :)
Lady Gaga & Beyonce - Telephone
Kilka osób pod moim poprzednim postem zadało mi pytanie jak sobie poradziłam z nieśmiałością i dostałam też kilka maili na ten temat, więc postanowiłam napisać o tym oddzielny post. Nie pojawi się on jednak dzisiaj, bo chcę się nad nim skupić, a w chwili obecnej nie mam ani czasu, ani natchnienia, a poza tym strasznie boli mnie głowa. Spodziewajcie się go w ciągu najbliższego tygodnia lub w następny weekend. A, no i odpowiedziałam na wszystkie komentarze tam :)
A co dzisiaj?
Takie tam... Parę ogólniaków :)
15 lipca urodziny miał Nathan, a 16 lipca Alicia. Idealnie się dobrali, nie? Alicia miała swoje pierwsze przyjęcie urodzinowe z kilkoma dziewczynkami i całkiem fajnie to wszystko wyszło. Najpierw u nas w domu, później poszliśmy do Chuck E. Cheese's, które w sumie jakoś nieszczególnie mi się podobało, bo tam to właściwie same maszyny do gier. No ale wybór miały dzieci, więc pojechaliśmy tam i one się dobrze bawiły i o to chodziło. Pokażę Wam kilka zdjęć.
Ale najpierw powiem Wam ciekawostkę, że matka Alicii się mnie boi, co z jednej strony mi jakoś nieszczególnie przeszkadza, ale z drugiej niezbyt komfortowo się czuję z tym. Ja serio jestem taka straszna? Alicia spała u niej w domu przed przyjęciem urodzinowym i jak została przez matkę przywieziona, to zapytała: "mama* chciałaby wejść i pobyć tutaj z nami, ale czeka w samochodzie i powiedziała, żebym zapytała ciebie czy nie masz nic przeciwko". No przecież jakby weszła do domu bez pytania, to bym jej nie udusiła i nie poćwiartowała zwłok.
*A'propos nazywania jej mamą - było kilka dziwnych sytuacji, bo Alicia i na mnie i na nią woła "mom", więc zdarzyło się parę razy tak, że obie w tym samym czasie pytałyśmy "what?" Dziwnie.
Własnoręcznie ozdabiany tort :)
Wyobrażacie sobie zrobić kiedyś przyjęcie urodzinowe bez prezentów? To byłoby ciekawe doświadczenie, ale w dzisiejszych czasach byłoby jeszcze trudniej, niż gdy np. ja byłam dzieckiem. Swoją drogą, jak szukałam czegoś dla Alicii to łapałam się za głowę, bo tyle tego wszystkiego jest w sklepach i 80% to rzeczy kompletnie niepotrzebne. Ja tam uważam, że zabawki są spoko i nie chodzi mi o to, by wszystkie były niesamowicie przydatne, ale fajnie by było, gdyby więcej z nich miała jakiś sens. Bo kucyka Pony się kupi, rozpakuje i rzuci w kąt, a załóżmy nad puzzlami czy jakimiś książkami spędzi się więcej czasu i coś się z tego wyniesie. Co myślicie?
Mój przystojniak ;D
***
Wiecie co, ja chodzę na wiele zajęć związanych z tańcem na rurze i za każdym razem, gdy widzę kogoś nowego, kogo bym się nie spodziewała, uśmiech pojawia mi się na twarzy. 56-letnia kobieta, która jest tam od 2 lat i ciekawostką niech będzie to, że ma polskie imię - jej dziadkowie byli Polakami. 53latka, która prowadzi kilka zajęć i sama jest w takiej formie, że szok! Dalej, 50latka, która czerpie niesamowitą radość z tego, co robi mimo tego, że nie może zbyt dużo, a jednocześnie czuje się wystarczająco swobodnie, by pokręcić trochę biodrami będąc wśród 20-25latek, które ani się nie wyśmiewają, ani krzywo na nią nie patrzą. I to są jedynie trzy przykłady! I powiem Wam, że bardzo mi się to podoba. Czasami czytam w internecie komentarze pisane przez Polaków w stylu, że np. kobiecie po 30stce to już nie wypada nosić szortów, a jak kobieta po 50stce założy spódnicę przed kolano to w ogóle masakra i obraza majestatu! I wtedy przypominam sobie o tych kobietach, które tam chodzą i tańczą na rurze w króciutkich szortach i nie raz zakładając do tego mega wysokie szpilki i myślę sobie - genialna sprawa!
***
Gdy pisałam post o wizycie Moniki to zapomniałam wspomnieć, że poszłyśmy też do kina. Obejrzałyśmy sobie Magic Mike XXL :) Pamiętam, że widziałam też kiedyś pierwszą część i średnio mi się podobała. Jakieś to było takie ponure, nudne wręcz, niewiele się działo. Druga część jest, według mnie, o wiele lepsza. Nie dość, że historia fajniejsza i ciekawsza, to w dodatku super muzyka i tym razem były momenty, kiedy się śmiałam, a nie tylko uśmiechałam. A ja lubię komedie, na których śmieję się na głos, więc udało im się to. No i taniec, który uwielbiam! Wiadomo, że nie jest to kino wysokich lotów, ale na lekkie odmóżdżenie, relaks i fajnie spędzony czas z koleżankami (chociaż i facetów widziałam!) jak znalazł. Poniżej trailer dla tych, którzy są ciekawi :)
***
Ja nie jestem vlogerką i nigdy nią nie będę, ale pracuję nad dwoma filmikami, które będę chciała Wam pokazać. Ciekawa jestem bardzo, jak mi to wyjdzie, ale jestem dobrej myśli. Trzymajcie kciuki!
Ogólnie ostatnio mam taki jakby mętlik w głowie w związku z tym, że mam kilka pomysłów dotyczących tego, co chcę zrobić w najbliższym czasie. I nie chodzi tu o znalezienie pracy ;), ale bardziej o to, czym się teraz interesuję no i o bloga. Wydaje mi się, że jak nie ma pomysłu to źle, ale jak jest kilka na raz, to jeszcze gorzej. Nie wiem jak Wy macie, ale ze mną to jest tak, że nie mogę zaczynać kilku rzeczy w jednym momencie. Wolę zdecydować co jest ważne i co ważniejsze i potem po prostu robić wszystko po kolei. No albo nie wszystko, zależy jak mi się chce. Czasem polenić się też lubię i Wam też to polecam.
Na zakończenie dodam jeszcze dwie fotki z Instagrama...
Uważam, że ładnie mi w czerwonym ;D Szkoda, że zdjęcie nie
pokazuje realnego koloru tej sukienki.
Teraz lecę tłumaczyć post na angielski i potem coś zjeść. Jestem wiecznie głodna, bez kitu.