Nigdy nie ciągnęło mnie w tamte okolice, ale zmieniło mi się, gdy europejska trasa koncertowa Redfoo (LMFAO) obejmowała właśnie stolicę Słowacji. Postanowiłam pojechać tam z dwiema koleżankami głównie na koncert, natomiast zwiedzanie było całkiem przy okazji. Szczerze? Nie ma tam zbyt wielu ciekawych rzeczy, przynajmniej według mnie. Będąc tam, mówiłyśmy sobie: "więcej tu nie wrócimy, bo nie ma po co". No i cóż, wróciłyśmy! Tym razem w grupie pięciu osób za sprawą występu Chippendalesów, o czym już wspominałam :).
UWAGA - to będzie jedna z najdłuższych notek :D. Tak sobie myślę, że z moich notek możecie się dowiedzieć naprawdę sporo a'propos tego co lubię, co mnie jara, co robię, itp. Fajnie, co?
Dojazd
Skorzystałam oczywiście z usług Polskiegobusa. Miejscem docelowym jest Wiedeń (zaledwie godzina drogi od Bratysławy). Autokar rusza w Warszawie i po drodze zatrzymuje się w Częstochowie i Katowicach. Później jest jeszcze 30-40 minutowy postój w Cieszynie, ale tam już nikt nie wsiada. Cenowo różnie, bo im wcześniej kupimy, tym mniej płacimy. Z tego, co pamiętam, ale nie jestem pewna, podróż tam i z powrotem wyniosła mnie ok. 60zł.
Autokar zatrzymuje się na dworcu głównym autobusowym, skąd jeżdżą autobusy i trolejbusy do różnych stron miasta.
Dworzec główny kolejowy nie jest zbyt urodziwym miejscem i, według mnie, przydałby się tam generalny remont. Jest tam przechowalnia bagaży, ale jeśli cokolwiek tam zostawiacie, to musicie pamiętać, że nie jest całodobowa i, jeżeli zostawiacie rzeczy na noc, musicie później uiścić dodatkową opłatę. Na szczęście nie jest ona duża, bo tam jest generalnie bardzo tanio, no ale zawsze to coś.
Język
Oh, tu muszę napisać parę słów! Słowacki jest trochę podobny do polskiego. Dziwnie się go słucha, bo ma się wrażenie, jakby mówili zdrobnieniami... Ale naprawdę trochę tak jest. Jak np. lecą napisy w telewizji w programie informacyjnym, te paski na dole, i czyta się na głos, to można zrozumieć, o co chodzi.
Gdy my mówimy po polsku, oni rozumieją zdecydowaną większość, więc lepiej uważać, co się mówi. Gdy oni mówią po słowacku, my możemy rozumieć, ale jest już nieco trudniej. Jak ktoś jest bardziej kumaty, to spokojnie dogada się, mówiąc dwoma językami. Nie miejcie nadziei na to, że spotkacie kogoś, kto mówi po angielsku, chyba że będziecie mieć większe szczęście, niż ja.
Komunikacja miejska
Ogromnym plusem jest to, że Słowacja jest bardzo tanim miejscem. Bilet dobowy, uprawniający do korzystania ze wszystkich środków transportu miejskiego, kosztuje 4,50 euro, natomiast jednorazowy - 0,75 euro. Bilet godzinny - 0,90 euro.
Wystarczy dojechać autobusem do starówki i tam można już bez problemu poruszać się na pieszo, bo nie jest ona zbyt duża.
Z dworca autobusowego, na którym wysiada się z Polskiegobusa, najlepiej wsiąść w trolejbus o numerze 210 i pojechać na dworzec kolejowy (10 minut drogi), skąd jest lepszy dojazd do innych miejsc w mieście, np. na lotnisko (autobus 61).
Nocleg
Zazwyczaj przy okazji różnych podróży korzystam z CouchSurfingu, jednak znalezienie kogokolwiek w Bratysławie było złym pomysłem. Dlaczego? Prosty powód - dostawałam wiadomości o treści: "I can host you if you both sleep with me". Także no, niestety nie tym razem.
Spałyśmy więc w noclegowni o nazwie
Star Hostel. Nie jest to wymarzone miejsce, w dodatku pełne śpiących tam robotników, natomiast dość tanie (
ok. 5-7 euro za noc od osoby - zależy od pokoju). W razie co, to polecam. Rok temu miałyśmy trzyosobowy pokój z łazienką, gdzie było dość czysto, ładnie i w ogóle. W tym roku spałyśmy w "izbie", czyli miałyśmy dwa pokoje, połączone przedpokojem, ze wspólną łazienką, która była tak okropna, że do tego wc nie weszłam ani razu, gdyż od siostry usłyszałam, że przy drzwiach są pająki. Okej, to ja podziękuję...
Z dworca kolejowego do hostelu jedzie autobus numer 63 i trzeba wysiąść na przystanku "Avion Shopping Park".
Fajne miejsca...?
Tutaj będę miała chyba mały problem, bo naprawdę nie wiem, co mogłabym polecić. Starówka jest bardzo mała i właściwie nie ma tam nic interesującego, naprawdę. Z jednej strony stare kamienice, które oddzielone są pasażem różnych stoisk z pamiątkami od nowszej części, gdzie znajduje się np. pięciogwiazdkowy hotel Radisson. Hotel ten jest w jednym budynku z innym hotelem i klubem o nazwie "The Club", gdzie również poszłyśmy. Właściwie nie mam tu nic do powiedzenia, bo, jak już nie raz mówiłam, ja naprawdę nie lubię klubów... Jedyne, co mogę powiedzieć, to fakt, że drinki są dosłownie dwa razy tańsze niż w Berlinie i poznałam Niemca, z którym rozmawiałam po polsku haha Ciekawa kombinacja.
W tamtej okolicy znajduje się sporo różnych knajpek z jedzeniem, więc z tym nie ma problemu. Niestety nie wiem nic na temat tradycyjnych słowackich potrawach.
Podobno jednym z fajniejszych miejsc jest Nowy Most, na którego szczycie znajduje się restauracja. Właściwie to jest główny punkt turystyczny w tym mieście. Przyznam, że byłam zawiedziona, ponieważ spodziewałam się raczej czegoś ładniejszego, nowszego (myślałam, że nazwa zobowiązuje, ale okazało się, że nie) i bardziej zadbanego, a niestety jest tam, mówiąc najprościej, syf.
Przygody, przygody...
Jak już wspomniałam, pojechałam tam rok temu na koncert Redfoo i był to zdecydowanie najlepszy koncert w całym moim życiu! Muzyka nie dla wszystkich i raczej taka, żeby się rozerwać, a nie do przemyśleń, bo teksty są, jakie są ;), no ale ja bardzo lubię.
Bilety nie były drogie - kosztowały 20-25 euro.
My oczywiście starałyśmy się zrobić wszystko, co było w naszej mocy, by spotkać wspomnianą wyżej gwiazdę. Dlatego też dzień wcześniej pojechałyśmy pod halę, w której był koncert (Incheba Expo Arena; mieści się po drugiej stronie od starówki, od razu obok Nowego Mostu, niedaleko lasu, za którym jest granica z Austrią). Najpierw łaziłyśmy dookoła i nie mogłyśmy znaleźć wejścia, bo to było ogromne i nie wiedziałyśmy, które dokładnie wejście będzie tym naszym... W końcu usiadłyśmy sobie w barze (coś na wzór miejskiej plaży), zamówiłyśmy jakieś drinki i obserwowałyśmy otoczenie. Poszczęściło nam się, bo bar ten znajdował się na tyłach hali, więc miałyśmy widok na tourbusy, stojące pod tylnym wejściem.
W dzień koncertu byłyśmy na miejscu dość wcześnie, bo przecież wiadomo, że nie po to pojechałyśmy, żeby później stać daleko z tyłu! Udało się znaleźć wejście, bo oznaczyli je w końcu strzałkami. Nigdy nie zapomnę momentu wejścia na teren hali... Koleżanki poszły do łazienki, a ja zostałam sama. Nie martwiłyśmy się, bo było jeszcze ok. pół godziny przed planowanym wpuszczaniem ludzi do środka. Aż tu nagle ochroniarz otwiera bramę, mówiąc coś podniesionym głosem, i wszyscy zaczynają wchodzić... A ja sama! Dzwoniłam do nich, ale nie odbierały. Postanowiłam więc lecieć za ludźmi, a, że byłam tam wcześniej, znałam szybszą drogę. Ja oczywiście już panika, bo jakby inaczej ;).
W efekcie stałam w kolejce przy samym wejściu do hali, a dziewczyny po chwili dotarły do mnie.
Miałyśmy oczywiście flagę Polski! Zawsze coś takiego zabieram, gdy jadę na koncert za granicę.
Sam koncert był niesamowity! Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z taką energią, jaką widziałam i czułam wtedy ze sceny w trakcie tego show. Sam fakt, że stałyśmy w pierwszym rzędzie tuż przy barierce, więc widok miałyśmy genialny i nas też było widać. Trochę dlatego, że miałyśmy jasne koszulki (moja żółta rzucała się w oczy), mnóstwo świecących bransoletek, no i stałyśmy na widoku. Nasza flaga została zauważona przez Redfoo i jego ekipę, co było naprawdę super. Zresztą, zerkał na nas co jakiś czas, co też jest zawsze mega fajne, gdy artysta ze sceny zauważy kogoś i wraca do niego wzrokiem :).
Co więcej, oblewanie publiczności szampanem na "Champagne showers" było chyba najlepszym momentem z występu haha Mimo tego, że wszystko miałyśmy mokre, co tam!
Anthony, fotograf, nagrywał filmiki podczas europejskiej trasy koncertowej. Udało nam się załapać na niego, co jest kolejną świetną pamiątką.
Po koncercie czekałyśmy oczywiście na naszą gwiazdę. Siedziałyśmy pod tylnym wejściem za bramą (zapytałam czterech facetów, czy możemy i zgodzili się, ale dopiero po tym, jak na ich "nie ma go tu już" odpowiedziałam, że w ogóle im nie wierzę i nie po to jechałyśmy z Warszawy, żeby teraz sobie iść) aż do 3:15 w nocy. Poznałyśmy przez ten czas mnóstwo ludzi, prawie całą ekipę. Od technicznych, przez tancerzy, po managament... Brian, tancerz, oraz Anthony postali i pogadali z nami chwilę, dając nam piwo. Anthony powiedział też: "Foo will definitely appreciate it", co zapadło w moją pamięć bardzo. Zrobiłyśmy sobie zdjęcie z gitarzystą i perkusistą.
Redfoo wyszedł z hali dopiero po 3, kiedy my byłyśmy już masakrycznie zmarznięte i zmęczone (w dzień było ponad 30 stopni, natomiast w nocy zaledwie 15 - taka różnica temperatur daje w kość). W tamtym czasie został już tylko jeden wytrwały - kierowca tourbusa, którym jechał Foo. Dwa inne pojechały wcześniej, a Anthony z Brianem byli gdzieś w środku.
Kiedy Foo wyszedł, my szybko wstałyśmy z ziemi (chyba nigdy tak szybko się nie podniosłam haha) i podeszłyśmy do niego. Nie był jakoś szczególnie zdziwiony, ale bardzo uśmiechnięty, więc myślę, że powiedzieli mu, że czekamy. Zapytał, dlaczego nie poszłyśmy na after party... No, ciekawe jak miałyśmy tam wejść ;). W sumie nie próbowałyśmy, a może by się udało. No nieważne. Zrobiłyśmy sobie z nim zdjęcia i to, o co zapytał po fotkach, wmurowało mnie w ziemię. "You wanna go party with me?" Spojrzałyśmy na siebie z dziewczynami z szokiem, więc w końcu, gdy odzyskałam głos, odpowiedziałam "suuuure!", a on dodał "come with me". Anthony stał dalej, uśmiechając się, jakby chciał powiedzieć "a nie mówiłem, że doceni?!". Poszłyśmy więc z nim...
To wszystko działo się ponad rok temu i emocje już trochę opadły, ale powiem Wam, że im więcej czasu mija, tym bardziej niewiarygodne wydaje się to, co się działo... Jechałam na koncert, z brakiem nadziei na spotkanie go (przecież to taka gwiazda!), a nie dość, że mam zdjęcie, to w dodatku cała ta reszta! Niesamowite. Takie wydarzenia pokazują mi, że nigdy nie warto się poddawać!
I, co muszę dodać, Foo okazał się bardzo sympatycznym facetem. Przytulił na pożegnanie, podziękował, że dotrzymałyśmy mu towarzystwa i w ogóle. Naprawdę jest fajny i tego sama się nie spodziewałam. Myślałam, że będzie zadzierać nosa, i że nawet nie będziemy mogły do niego podejść... Nie, nic z tych rzeczy. Wręcz odwrotnie :).
screen z filmiku :D
***
Jeśli chodzi o drugą wyprawę do Bratysławy, to miała ona miejsce 11 października 2013 i jechałyśmy w celu, o którym już pisałam... Poza tym korzystam z ostatnich chwil w Europie, jak tylko mogę! A taka wycieczka w pięć osób nie zawsze może się udać, bo czasami ciężko zgrać się czasowo czy coś. Wyjazd ten był prezentem urodzinowym, który dałam siostrze i jestem zadowolona, że na to wpadłam :).
Ania, Marta, Magda, ja
Foto robiła moja siostra.
Od samego początku coś było nie tak!
Zaczęło się od tego, że do godziny 16 siedziałam w pracy. Później Magda przyjechała do mnie i razem poszłyśmy na jakiś obiad (dla tych, którzy mieszkają w Warszawie - polecam knajpkę o nazwie "Makkaron" - mieści się na rogu ul. Czerwonego Krzyża 8 i tak, dwie literki 'k' są specjalnie). Polskiegobusa z Wilanowskiej miałyśmy o 18, więc, jakbyśmy wsiadły w metro, to spokojnie miałyśmy jeszcze sporo czasu. Poszłyśmy na Solcu na przystanek autobusowy i wsiadłyśmy w 118, którym dojechałyśmy na Politechnikę. Tam poszłam na chwilę do apteki, gdzie odebrałam telefon od Marty, która powiedziała, że "metro w stronę Kabat nie jeździ, bo był jakiś wypadek"... Moja pierwsza reakcja - "że co, ku*wa?!". Marta była akurat w Centrum, więc dojechała do nas kilka minut później autobusem (odległość jednej stacji metra). Ja wyszłam z apteki i, jak tylko zobaczyłam Magdę, to powiedziałam, że mamy problem... I faktycznie obok wejścia do metra stała zaparkowana karetka, więc świetnie, że akurat wtedy coś się stało. Za chwilę dostałam smsa od Ani, że utknęła po drodze, a ona jechała aż ze Słodowca (zupełnie inna strona miasta!), więc ja już byłam w stanie totalnej paniki. Tym bardziej, że była godzina 17:30! Magda zadzwoniła po taksówkę, a ja zeszłam na dół, by wyciągnąć kasę z bankomatu, żeby mieć czym zapłacić taksówkarzowi w razie co. Okazało się, że po pierwsze - bankomaty były nieczynne, a po drugie - taksówka nie dowiozłaby nas na czas. W pewnym momencie Ania napisała smsa, że jedzie tramwajem i żebyśmy wsiadły do niego, bo za moment będzie na Politechnice. Wsiadłyśmy więc i na Wilanowską dojechałyśmy tuż przed 18. Na szczęście moja siostra tam była wcześniej (całe szczęście mieszkamy po drugiej stronie i metro od nas w stronę Młocin jeszcze wtedy jeździło), więc ogarniała sytuację.
A co się stało w metrze? Jakieś dziecko wpadło w lukę między wagonem, a stacją, na Politechnice... Nawet nie skomentuję tego. (Nic mu się nie stało na szczęście, ale ja się pytam - gdzie byli rodzice?!)
Później okazało się, że w naszych pokojach w hostelu w Bratysławie strzeliła jedna żarówka i nagle żadna inna nie działała! Ogarniałyśmy się po ciemku, korzystając jedynie ze światła z telefonów. Zgłosiłyśmy to w recepcji, ale nawet po powrocie (a byłyśmy tam przed 4 nad ranem), światła nadal nie było.
Tuż przed występem, w sukienkach i szpilkach, musiałyśmy lecieć do centrum handlowego, które było obok hostelu, żeby Marta kupiła sobie nową sukienkę, bo w tej, którą miała, zepsuł się suwak! I nic nie mogłyśmy z tym zrobić. Godzina przed pokazem, 10 minut przed autobusem, a my latamy po sklepach... Na szczęście szybko poszło i kasjer 'skasował' sukienkę Marty, będącą już na niej - w końcu nie było czasu na przebieranki. Nawet na ten autobus zdążyłyśmy! I uważam, że prezentowałyśmy się całkiem spoko :).
Z naszymi miejscami na występie też były jakieś dziwne akcje, bo strasznie beznadziejnie były podzielone sektory i oczywiście ochroniarze jak zwykle nic nie ogarniali, przez co i ludzie nie mieli pojęcia, gdzie właściwie siedzą. My miałyśmy na szczęście zajebiste miejscówki, całkiem po środku sceny. Niby w 12. rzędzie, ale widok był naprawdę super! Chociaż i tak do ostatniego momentu nie miałyśmy pewności, czy siedzimy w dobrym miejscu.
Po występie oczywiście zdjęcia i w ogóle. Jednemu z nich, Joshowi, pisałam wcześniej, że będziemy, więc ucieszył się, jak nas w końcu zobaczył, a już tym bardziej wtedy, gdy dostał prezent. Jak już pewnie wiecie, lubię prezenty robione własnoręcznie. A że po pokazie w Warszawie Josh bardzo chciał nauczyć się trochę polskiego, wymyśliłam, że zrobię mu słownik polsko-angielski z różnymi, fajnymi zdaniami ode mnie, Marty i Magdy. Bardzo mu się podobało i nawet autografy chciał haha Szkoda, że nie zrobiłam zdjęcia, bo bym pokazała. No ale trudno.
Za to inny, Brad, który miał urodziny kilka dni po występie w Wawie, dostał od nas paczuszkę stworzoną z polskich słodyczy. Wtedy wydał u nas aż 60zł na przekąski (sześć dych za same batony, chipsy i czekolady!), więc przynajmniej wiedziałyśmy, że lubi. Wywiązał się dialog, którego nie słyszałam (nie wiem, jakim cudem!), ale Marta mi to później opowiadała i śmiałam się jak głupia (Was może nie bawić za bardzo, ale i tak napiszę :D):
Marta: Brad, we have something for you!
Brad: you guys have something for me?!
Marta: yes, we have something for you!
Brad: Bryan, they have something for me!
Brad to ten, który siedzi na zdjęciu po lewej stronie, a Josh to ten pierwszy po lewej na dolnej fotce.
Poszłyśmy też później do klubu o nazwie "The Club", który znajdował się w samym centrum miasta, w tym samym budynku, co hotel Radisson. Wejście kosztowało tylko 4 euro, a drinki po 5, więc spoko ceny, ale generalnie to nie mam tu zbyt dużo do powiedzenia, bo, jak już mówiłam milion razy :D, nie przepadam za klubami. Była tam taka jedna dziewczyna, której nigdy nie zapomnę... Bardzo szczupła, farbowana blondynka z masakrycznie powiększonymi ustami, w mikro spódniczce, na niebotycznie wysokich szpilkach i z ogromnym dekoltem, który eksponował powiększony biust... Jej piersi przysłaniały wszystko! Chwila, pokażę Wam -
KLIK.
W drodze powrotnej w okolicach Cieszyna był jakiś wypadek, który opóźnił nam dojazd do Warszawy o godzinę. Gdyby nie to, zdążyłabym złapać chłopaków z Łowców.B i pogadać choć chwilę, bo mieli występ 10 minut od mojego bloku... No ale niestety nie zdążyłam właśnie przez to, że musieliśmy objeżdżać miejsce tego wypadku. W ogóle wracałyśmy w dzień i w pewnym momencie myślałam, że jajo zniosę... O wiele lepiej jeździ mi się w nocy, bo przynajmniej przesypiam całą drogę. W dzień już nie jest tak kolorowo, a zwłaszcza wtedy, gdy świeci słońce. No ale oczywiście wszystkie dałyśmy radę :).
Wydaje mi się, że nic szczególnego więcej się nie działo... Już chyba o wszystkim opowiedziałam. Mam uśmiech na twarzy, czytając to :D.
Miłego dnia!
PS. Październik to czas przygotowań i pożegnań, w związku z czym dzisiaj spotykam się z koleżankami. Kilka z nich przyjechało specjalnie do Warszawy. Mam nadzieję, że nikt nie będzie płakać, bo źle to się skończy ;).