Thursday, November 27, 2014

Wycieczka na Florydę: Orlando - Disneyworld; Tampa - Busch Gardens

Do Orlando pojechaliśmy na spotkanie rodzinne. Nathan ma czwórkę rodzeństwa i wszyscy oni, wrac z Margie oczywiście, spotykają się przynajmniej raz do roku w jednym miejscu. Czasem ktoś zabiera swoje dzieci, ale Alicia jest najmłodsza; po niej jest jedna dziewczyna, która ma 19 lat. Jechaliśmy autem i w jedną stronę wychodzi 6,5 godziny nie licząc przerw. Tragedii więc nie ma.


Szczerze, to nie mam jakoś nic ciekawego do opowiadania. Nie działo się nic niesamowitego, a ze spotkaniami rodzinnymi, to wiadomo, jak to jest. Tym bardziej dla kogoś totalnie z zewnątrz, czyli mnie. Zazwyczaj siedziałam w grupie, wszyscy o czymś rozmawiali, wspominali, śmiali się, a ja tak myślałąm... Mhm, nie mam pojęcia, o czym oni mówicie, więc tylko tak sobie tu posiedzę.

Jednego dnia ja, Alicia i Nate poszliśmy do Disneyworld (kolejny punkt na mojej liście odhaczony!). Pierwszym pomysłem było ogarnięcie Hollywood Studios, ale niestety zamykali bardzo wcześnie, bo o 4pm! Ostateczna decyzja padła więc na Magic Kingdom, czyli różnego rodzaju ksieżniczki, itp. Dobre i to! Mimo tego, że byliśmy tam poza sezonem, w środku tygodnia i w dodatku nie było jakoś bardzo ciepło - ludzi było niesamowicie dużo! 
Powiem Wam, że byłam kiedyś w Disneyland w Paryżu i niby to samo, ale jednak ten park w Paryżu podobał mi się bardziej.
Bardzo podobał mi się ten klimat wieczorem, który tworzyło milion światełek dookoła, te wszystkie ozdoby świąteczne i zapachy z restauracji.












Dzień po Disneyworld pojechaliśmy do Busch Gardens, czyli do parku rozrywki, który mieści się w Tampie. Tym razem wszyscy podzieliliśmy się na dwie grupy. Jedna to ci, którzy szli na rollercoastery, czyli ja, Nathan, jego dwóch braci i jedna z sióstr; druga grupa to cała reszta i oni robili rzeczy typu głaskanie zwierząt, itp. Baaaardzo fajnie było, naprawdę! Ta adrenalina jest super! Pokażę Wam trzy filmiki z YouTube...


Ten rollercoaster powyżej nazywa się SheiKra i pamiętam, jak może dwa miesiące temu przypadkiem trafiłam na filmik z nim w roli głównej na Facebooku. Nie miałam pojęcia z jakiego parku to, bo nikt nie odpowiedział na to pytanie w komentarzach, a post był w jakimś arabskim czy coś. Jakie więc było moje zaskoczenie, gdy zobaczyłam ten właśnie rollercoaster w Busch Gardens! I to był pierwszy w moim życiu, w którym usiadłam w pierwszym rzędzie ;-).


Jeśli ktoś z Was był na "tradycyjnej" wieży, na którą wjeżdża się po to, by za moment spaść na dół, to znacie pewnie to uczucie, że wszystkie Wasze wnętrzności podnoszą Wam się do góry... Nie jest to zbyt przyjemne. To, co na filmiku, widziałam pierwszy raz w życiu. Fotele przechylają się (od 0:58) tak, że twarz skierowaną macie w stronę ziemi i dzięki temu nie ma w ogóle tego dziwnego uczucia, o którym wspomniałam przed chwilą. Ktoś miał super pomysł!


To też jest coś, czego nigdy wcześniej nie spotkałam. Zazwyczaj jest tak, że rollercoastery na początku jadą dość wolno i przez to rośnie adrenalina pewnie :-P, a w tym jest tak, że wystrzela bardzo szybko od samego początku. Nie widziałam żadnych filmików ani nic i nie spodziewałam się tego, więc bardzo fajnie było się zaskoczyć, siedząc już w fotelu.


Brzmi to trochę tak, jakbym reklamowała ten park rozrywki, nie? Szkoda, że nikt mi nie zapłacił :-P.

Do następnego!
Aga


PS. Nie mam nic do powiedzenia na temat Thanksgiving oprócz filmiku, który wrzucam poniżej. Wiem, że to głupie i w ogóle, ale mimo to naprawdę mnie rozbawiło! A kto mi to pokazał? Nate oczywiście!

Tuesday, November 18, 2014

Jesień przyszła i temperatura spada... Dobrze, że najbliższy tydzień spędzę na Florydzie!

Ostatnio sporo się dzieje, ale nie są to rzeczy, o których chciałabym pisać na blogu, więc... Nie wiem, co mam napisać ;). 

Temperatura spada i jest deszczowo, więc jakoś szczególnie pogoda mnie teraz nie zachwyca. Jest jakoś ok. 16*C w ciągu dnia, a kilka dni temu było zaledwie ok. 5. Nie była to normalna temperatura jak na ten czas w Georgii, no ale wiecie, jak to jest... Nigdy nie można nic przewidzieć na pewno. Tak czy siak, nadal myślę, że zupełnie inaczej się tu odczuwa temperaturę, bo w Polsce przy 5 stopniach na pewno nie ubrałabym się tak, jak tutaj, bo bym zamarzła na kostkę lodu. I to jest to, co mi się w tym wszystkim podoba. 
I bardzo podobało mi się wszystko dookoła w ostatnim czasie. Te kolorowe drzewa wszędzie! Niektóre wyglądały naprawdę niesamowicie i aż żałuję, że nie wzięłam aparatu i nie pojeździłam trochę dookoła, robiąc zdjęcia. No trudno się mówi. Jeszcze będzie okazja, ale to dopiero za rok. Muszę być cierpliwa!

Niedawno prawie ataku serca dostałam, jak prowadziłam późnym wieczorem... Wiecie, jak już mówiłam, tu są wszędzie lasy i jest mnóstwo zwierząt. Jelenie są dość głupimi zwierzętami w tym sensie, że jak widzą nadjeżdżające auto, to wpadają na jezdnię mimo tego i często zatrzymują się na środku sparaliżowane ze strachu przez światła. No i miałam taką sytuację, że jakieś auto jechało przede mną i w pewnym momencie zatrzymało się dość gwałtownie, więc i ja się oczywiście zatrzymałam. Przed jego maską przeleciał jeleń. Auto ruszyło i ja też ruszyłam, ale bardzo powoli, rozglądając się uważnie na boki. Nic nie widziałam... Aż tu nagle drugi jeleń mi wyskoczył przed samochód. Naprawdę stresują mnie takie sytuacje!

Pamiętacie, jak w poprzedniej notce (TUTAJ) wspominałam Wam o akcji na koncert The Baseballs, którą chciałam rozpromować? Koncert ten był wczoraj, więc chciałam podzielić się z Wami efektami. Ostatniej nocy, tzn. u mnie był wieczór, ale w Polsce 3 w nocy, zgadałam się z Magdą na Skype i wszystko mi opowiedziała. Wcześniej dostałam nawet wiadomość od Marty o treści: "ludzie trzymają kartki TERAZ!" Wszystko wyszło SUPER. Chłopaki nie byli co prawda zdziwieni, że fani coś zrobili, bo wiecie, jak to jest... Polska publiczność wymiata! Ale mimo tego bardzo im się spodobało, nagrali filmik ze sceny i w ogóle. Bardzo się cieszę, że wszystko się udało, bo ciężko było to kontrolować będąc tak daleko, a jednak wyszło! Super, kamień z serca :). I dostałam nawet mały prezencik, który dodaję poniżej, a pod spodem kilka przypadkowych zdjęć...





fried cheesecake
pyszka!

Taką niespodziankę miałyśmy dla Nathana
jakiś czas temu... Alicia dyktowała, co mam pisać ;).

Słoiki zamiast szklanek!



Tak o, na pamiątkę. Ale to nie ze wczoraj. 
Wczoraj było bez wina.

Do następnego!
Aga


PS. Jutro jedziemy na Florydę na tydzień, więc dodam coś, jak wrócimy.
PS2. Jako że ostatnio mam czas wspomnień i w ogóle, to napisałam pewien tekst o moim życiu w szkole... Jakie to ono było, jak mnie ukształtowało, itp. Pomyślałam, że dodam to na blogu, ale potem zaczęłam się zastanawiać, czy chcielibyście to poczytać... I nie wiem. Jakieś opinie :)?

Monday, November 10, 2014

Jason Derulo!!! / Mały misz-masz z ostatniego czasu.

Dawno nie było takich notek, więc czas najwyższy na post o zbiorze z ostatniego czasu, czyli o rzeczach, o których jeszcze nie pisałam, a które nie nadają się na jeden pełny post...



W ostatni czwartek października poszłam na koncert Jasona Derulo, który odbył się w tym samym miejscu, co koncert Ne-Yo (post o tym koncercie TUTAJ), czyli w The Tabernakle w Atlancie. Towarzyszyła mi Isabelle i świetnie się bawiłyśmy!

Bilety, jakie miałyśmy, upoważniały nas do wcześniejszego wejścia do środka oraz miałyśmy dostać również plakietkę i czapkę na pamiątkę. Kosztowały one po $90, więc całkiem spoko cena. Tym razem nie miałam meet&greet, bo nie chciałam wydać za dużo kasy ($165), co i tak wyszło nam na dobre, ale o tym zaraz...

Od samego początku wszystko szło jakoś inaczej i każda kolejna rzecz odwracała się nam na dobre. Podeszłam do okienka odebrać bilety i później zapytałam ochroniarza, w której kolejce mamy czekać. Nie dostałam nic, o czym wspominali w mailu wcześniej. Na początku pomyślałam sobie, że pewnie dostaniemy to w środku, ale po chwili zdałam sobie sprawę, że nie mamy nawet tych opasek uprawniających do wejścia do środka wcześniej, niż reszta. Pomyślałam jednak, że skoro tego nie dostałam w kasie, to pewnie tak ma być. Trochę bez sensu, ale co poradzić, jakoś nie przejęłam się specjalnie. Gdy zaczęli wpuszczać do środka najpierw ludzi z fanklubu Jasona, pan, który dał mi bilety wcześniej, wyszedł na zewnątrz i machał do mnie, trzymając w ręku kopertę z moim nazwiskiem. Powiem Wam, że czasami dobrze jest nazywać się bardzo oryginalnie, bo przynajmniej ludzie pamiętają. Podeszłam do niego, dał mi kopertę i powiedział, że to nasza kolej, by wejść do środka. W kopercie były owe opaski na ręce, plakietki i jedna dodatkowa kartka, której nie powinno tam być. Mianowicie, była to kartka wyjaśniająca, jak dostać się na spotkanie z Jasonem po koncercie! Po przeczytaniu tego zrobiłam oczy jak pięciozłotówki i pokazałam Isabelle, która ucieszyła się tak samo, jak ja. 
Po koncercie zrobiłyśmy więc to, co napisane było na owej kartce. Stałyśmy w kolejce i ochroniarz, którego wcześniej pytałam o kolejkę, przechodził po ludziach i sprawdzał czy mają fioletowe opaski. Uprawniały one do spotkania z Jasonem. My ich oczywiście nie miałyśmy... Ale miałyśmy tę kartkę. Pokazałyśmy mu ją więc, na co on, że powinnyśmy mieć opaski. Postanowiłyśmy kuć to żelazo i powiedziałyśmy głosem pełnym zdziwienia i oburzenia: ale my nie dostałyśmy żadnych bransoletek! Na co ów pan, że to dziwne, ale że nas pamięta sprzed koncertu, więc spoko. Tak łatwo poszło!
I tym oto sposobem weszłyśmy na meet&greet nie mając odpowiednich biletów i oszczędzając 80 dolców tylko dlatego, że ktoś się pomylił i wsadził tę kartkę do koperty z moim nazwiskiem :-).






***

Uwaga, uwaga! Zwracam się do tych, którzy są w Polsce i wybierają się na warszawski koncert The Baseballs; do tych, którzy znają kogoś, kto idzie; do tych, którzy chcieliby pomóc w nagłośnieniu sprawy, za co byłabym niesamowicie wdzięczna!

Jako że na poprzednim koncercie, trzy lata temu, fan-akcja, jaką przygotowałyśmy z Anią na koncert od wszystkich fanów, zachwyciła chłopaków, postanowiliśmy zrobić dla nich coś jeszcze. Bardzo łatwa, ale też efektowna akcja! Wszystkich zainteresowanych zapraszam do zajrzenia TUTAJ, gdzie poznacie wszystkie szczegóły :-). 

Poniżej dodaję moją ulubioną piosenkę z ich najnowszej płyty... Łapie mnie za serce i jak oglądałam klip, to aż się wzruszyłam. Mogę podpasować tekst trochę pod moje życie, tak myślę.



***

Wcześniej, tzn. przed koncertem Jasona, pojechaliśmy z Nathanem i Alicią na Stone Mountain i tam spotkalśmy jednego z jego kolegów z pracy z jego rodziną. Wejście na górę zajmuje jakąś godzinkę i chodzi się głównie po kamieniach, co było niesamowitą frajdą dla Alicii, która skakała jak mała sarenka, a potem spała cała drogę do domu. Stone Mountain mieści się na północy i od nas jedzie się 45 minut. Bardzo fajny widok rozciąga się z samej góry!




 Ta ramka dookoła, to niechcący.

***

Pamiętacie, jak Wam wspominałam, że nie wiem czy chcę dalej chodzić na moje zajęcia? Podjęłam decyzję i zrezygnowałam z nich. Już za bardzo się tam nudziłam, a mój angielski stanął w miejscu i momentami nawet się cofał. Zajęcia miały być dla osób o "wyższym poziomie", a mieliśmy ludzi, którzy ledwo zdania składali... Totalna strata czasu dla mnie. Nie chodzę tam więc więcej, a w późniejszym czasie znajdę sobie coś innego.

Na razie zapisałam się na parę innych zajęć, żeby się trochę rozruszać i w końcu ogarnęłam taniec na rurze! Chciałam zapisać się na te zajęcia od ponad dwóch lat, ale w Polsce to jakoś szkoda mi było kasy, bo drogie to tam. Powiem Wam, że bardzo mi się podoba, a jedyną rzeczą, której mi brakuje, to mocniejsze mięśnie haha Ale spoko, wszystko da się ogarnąć!!


Do następnego!
Aga

Tuesday, November 4, 2014

TO JUŻ ROK W STANACH!

Życie bywa zaskakujące, a czasem nawet szokujące. Nie miałam pojęcia, jak bardzo wszystko się zmieni. Nie tylko moje otoczenie, ale też moje podejście do różnych spraw, większa część mojego życia i sama ja. Niesamowite... Zaledwie 365 dni, a wszystko przewróciło się do góry nogami! I nie chcę, by cokolwiek wróciło do tego, co było wcześniej.

4 listopada dokładnie rok temu o godz. 6:55 wystartowałam z warszawskiego Okęcia po to, by po dwóch godzinach we Frankfurcie przesiąść się w drugi samolot, z którego po dziewięciu godzinach wysiadłam już w Nowym Jorku. Pierwszym i ostatnim razem, kiedy się popłakałam z powodu wyjazdu był moment, w którym samolot dotknął ziemi w NY. Ta ulga, że wszystko się udało, że nie stało się nic po drodze, co pokrzyżowałoby moje plany... Nie, nie chodziło o to, że samolot się nie rozbił ani nic takiego. Chodziło o to, że tyle pracy w to wszystko włożyłam, tyle energii, pieniędzy, nerwów i czasu, że naprawdę osiągnięcie tego celu było niesamowitym doświadczeniem, którego nie zapomnę do końca życia.

Zdecydowałam się wyjechać m.in. dlatego, że w Polsce nic mnie nie trzymało. Miałam oczywiście przyjaciół, znajomych, pracę... Ale czułam, że zrobiłam tam już wszystko, co miałam zrobić i nie widziałam nic pozytywnego, co mogłoby mnie tam jeszcze spotkać. Nie potrafiłam iść z uśmiechem na twarzy, bo zwyczajnie nie miałam się z czego cieszyć. Miałam wrażenie, że nic mi nie wychodziło, a jak już coś wyszło, to poprzedzone to było ogromnymi problemami. Dlatego też na lotnisku w momencie, gdy dziewczyny miały łzy w oczach, ja zacieszałam jak głupia.

Doskonale pamiętam ten czas, kiedy po wylądowaniu w Atlancie po szkoleniu w New Jersey przechodziłam przez to najbardziej ruchliwe lotnisko na świecie, kierując się do miejsca, gdzie ludzie spotykają się ze swoją rodziną czy przyjaciółmi, kiedy ci wracają z różnych miejsc po pewnym czasie, gdy nie widzieli się w ogóle. U mnie wyglądało to trochę inaczej, bo przywitać miałam się z kimś, czyj głos wcześniej słyszałam zaledwie dwa razy w życiu i nawet nie byłam pewna, czy rozpoznam tego kogoś po zdjęciach, które widziałam. Czas ten poświęciłam głównie na próbowaniu uspokojenia mojego serca, które waliło mi jak oszalałe (w końcu miałam mieszkać rok z obcymi ludźmi, nie wiedziałam, czy mnie polubią, co Alicia pomyśli, czy ja się odnajdę, itp.) oraz zastanawianie się, jak właściwie powinnam się przywitać... Podać rękę? Objąć? Powiedzieć hello i poprzestać na tym? Na ruchomych schodach, które prowadziły już do wyjścia, doszłam do wniosku, że będę uważnie obserwować i zobaczę, co Nathan zrobi. Pozwoliłoby mi to ukierunkować moją odpowiedź i nie musiałabym sama nic zaczynać, plując sobie później w brodę, że zrobiłam coś, czego nie powinnam lub czegoś nie zrobiłam, a szkoda. Po prostu bardzo nie lubię niezręcznych sytuacji...

Nic takiego nie miało miejsca, bo Nathan objął mnie jako pierwszy, więc wszystkie moje wątpliwości minęły jak ręką odjął. Pozwoliło mi to poczuć, że jestem very welcomed i na pewno pomogło być bardziej swobodną, chociaż i tak nie do końca, co jest chyba oczywiste, gdy nie ma się pojęcia, jak się będę czuć po tygodniu, miesiącu, trzech miesiącach... Pamiętam doskonale całą drogę autem z lotniska do domu i przywitanie przez Alicię, która weszła do garażu z kwiatkami i rysunkiem, uśmiechając się szeroko. Byłam bardzo podekscytowana i jednocześnie niesamowicie zmęczona, bo na szkoleniu nie miałam w ogóle okazji się wyspać, wiadomo. Przez pierwszy tydzień zasypiałam na stojąco ok. 7 wieczorem, ale zmuszałam się do tego, by wytrzymać przynajmniej do 10, bo jak raz poszłam spać tak, jak mi się chciało, to obudziłam się o 4 nad ranem i nie mogłam już zasnąć, więc nie chciałam popełnić tego błędu ponownie.

Wszystko było dla mnie nowe i nie raz ekscytowałam się na widok czegoś, co dla Amerykanów jest takie oczywiste. Całkowicie zmieniło się otoczenie. Od urodzenia aż do wylotu do Stanów mieszkałam w Warszawie. Co prawda był to Ursynów, więc dość spokojna okolica, ale jednak duże miasto. Tutaj mieszkam w małym miasteczku na obrzeżach Atlanty, do której centrum mam 40 minut. Nasza społeczność tutaj ("osiedle") jest dość mała i całe okrążenie to zaledwie 1 mila (~1,6km). Aby dostać się gdziekolwiek, muszę mieć auto, bo inaczej nie wydostanę się stąd. Raz poszłam na spacer, to wszystkie auta po kolei zatrzymywały się i ludzie oferowali mi pomoc myśląc, że coś się stało. Wszędzie jest mnóstwo zwierząt - poczynając od oposów, przez wiewiórki, jelenie, zające aż po skunksy i kilka innych. Często po przebudzeniu, gdy zerkam w okno, widzę biegającą rodzinę jeleni i aż uśmiecham się sama do siebie.
Kiedyś myślałam, że nie mogłabym nie mieszkać w dużym mieście. Dziś uważam, że to miejsce jest idealne dla mnie.

Bardzo szybko przywykłam do wszystkiego tutaj. Ciężko się nie przyzywczaić, skoro większość jest taka pozytywna. Chociażby ludzie, którzy uśmiechają się do siebie na ulicach nawet wtedy, gdy wcześniej nigdy w życiu się nie spotkali. To było chyba największe zaskoczenie dla mnie. Ta życzliwość! Bardzo mi się to podoba. Nawet, jeśli nikt nie oczekuje odpowiedzi na pytanie how are you?, to nadal bardzo fajnie jest to słyszeć. Ludzie tutaj są również o wiele bardziej otwarci i nie oceniają innych tak, jak w Polsce. Nie spotykam się z dziwnymi spojrzeniami, jakie widywałam często w Warszawie, a w zamian słyszę komplementy od zupełnie obcych ludzi. Sama też zaczęłam je prawić i nikt nie patrzy na mnie, jak na idiotkę. Nie mam żadnego problemu z zagadywaniem do ludzi i gadaniem o różnych rzeczach czy pytaniem o jakąkolwiek pomoc gdziekolwiek.

Sama ja stałam się bardziej otwarta, uśmiechnięta, wesoła. Wiem, czego chcę od życia i wreszcie potrafię sobie wyobrazić, że będę to miała i nie jest to wcale żadna abstrakcja. Spojrzałam na życie z innej perspektywy i znalazłam drogę, którą chce iść. Podniosła mi się samoocena i takie małe rzeczy, jak np. malowanie sobie ust czerwoną szminką są wielką zmianą, bo przed wyjazdem bym tego nie zrobiła. Ogromną częścią tego jest Nathan, który pokazał mi nowe możliwości, inne perspektywy i sprawił, że zrozumiałam wiele rzeczy, których nie rozumiałam wcześniej. Wszystko nagle nabrało sensu.

Czy za czymś tęsknię? Tak, niedawno zdałam sobie sprawę, że tęsknię za takimi rzeczami, jak np. oglądanie filmików z koncertów LMFAO z Martą i spanie u niej w domu; siedzenie do północy u Magdy i zamarzanie na przystanku autobusowym; spotykanie ludzi, z którymi pracowałam; chodzenie na występy Łowców.B z siostrą... I jest jeszcze kilka innych rzeczy. Niedawno się popłakałam, jak sobie o tym myślałam i przyszła mi do głowy myśl, że nie wiem, kiedy będę miała okazję na powtórzenie czegokolwiek z tymi samymi ludźmi.

To, co wiem na pewno to fakt, że decyzja o wyjeździe zaowocowała nie tylko rozwinięciem się moich zdolności mówienia po angielsku, zwiedzaniem nowych miejsc czy poznawaniem nowych ludzi, ale również rozwinięciem samej siebie. Oraz, co najważniejsze, znalazłam swoich ludzi... rodzinę. Nathana, który jest najlepszą osobą, jaką w życiu spotkałam i bez którego życia sobie nie wyobrażam; i Alicię, mega kochane dziecko, które wniosło do mojego życia bardzo wiele.

Plany na przyszłość? Będę informować na bieżąco, czyli w tej kwestii nic się nie zmieni!

I tak oto, ze łzami w oczach (jak to ja), żegnam się. Na zakończenie dodam 12 zdjęć - po jednym z każdego miesiąca z mojego pierwszego roku w Stanach - od listopada 2013 do października 2014.

listopad 2013
Nowy Jork

grudzień 2013
spacer z Alicią

styczeń 2014
Miami
"if you can dream it, you can do it"

luty 2014
Los Angeles

marzec 2014
moje ulubione kwiaty i dodatek :-)
prezent na moje 22. urodziny

kwiecień 2014
Cleo

maj 2014
weekend w Destin na Florydzie

czerwiec 2014
spotkanie OFC Filipa Bobka w Warszawie 
razem z Nathanem i Alicią

lipiec 2014
urodziny Alicii i Nathana

sierpień 2014
z Kate w Miami Beach

wrzesień 2014
kolejne spełnione marzenie

październik 2014
:-)


Do następnego!
Aga

Saturday, November 1, 2014

Halloween, Halloween i... po Halloween!

Hejka! Ja z lekkim opóźnieniem w temacie, ale cóż, bywa ;-). 

Jako że do Stanów przyleciałam 4 listopada, tegoroczne Halloween było moim pierwszym. Razem z Nathanem dostaliśmy zaproszenie na imprezę, więc pomyślałam, że o, super, przebiorę się i w ogóle, zobaczę, jak Amerykanie świętują, itp. Niestety kobieta, która organizowała, dostała zapalenia płuc! Tak więc żadnej imprezy nie było. 

Święto to, jak wszyscy wiecie, obchodzone jest w wieczór 31 października i największy szał jest oczywiście w USA. Od dłuższego czasu we właściwie wszystkich sklepach tworzone były specjalne alejki z ozdobami Halloweeonowymi, czyli głównie czaszki, pająki, wiedźmy, kościotrupy i cukierki na trick-or-treat. W niektórych miejscach, np. u mnie, otwierano specjalne sklepy jedynie z przebraniami i ozdobami lub zmieniano całkowicie asortyment innych tak, by znaleźć tam można było tylko te rzeczy, które przydać mogą się w owy dzień. Według mnie jest to super okazja dla dzieciaków, by zrobiły coś innego, by mogły się poprzebierać, poznać sąsiadów... I przy okazji pozbierać słodycze! Ja, Nathan i Alicia połaziliśmy trochę po okolicy i widziałam sporo naprawdę fajnie poprzebieranych dzieci! Niektóre pomysły były imponujące. Np. chłopak, który ubrany był cały na czarno, od stóp do głów i nawet na twarzy. I miał pozakładane świecące, kolorowe obręcze. Świetnie to wyglądało w ciemności!

Do Polski Halloween przybyło w latach 90., więc całkiem niedawno. No i wiadomo, że nie jest obchodzone nawet w połowie tak, jak w Stanach i wiele, wiele osób jest przeciwnych temu dniu. Jeśli chodzi o moje osobiste zdanie, to bardziej przeciwna jestem Dniu Wszystkich Świętych i możecie się ze mną nie zgadzać, bo w końcu ja często mam inne zdanie ;-), jednak uważam, że jak ktoś chce pojechać na cmentarz, to zrobi to kiedykolwiek, a szukanie okazji i jeżdżenie, "bo trzeba" jest fałszywe. To samo zresztą z obchodzeniem Bożego Narodzenia przez wiele osób, ale nie będę się wywodzić na ten temat, bo po co.

Pokażę Wam kilka zdjęć. Oglądając Wasze blogi byłam pod wrażeniem niektórych dekoracji, ale myślę, że niektórzy ludzie poszli na ilość, zamiast na jakość. Czasami jak widzę te wszystkie światełka czy nawet muzykę, to zastanawiam się, jakie będą mieli rachunki za prąd i czy warto tak na jeden dzień. No ale wiecie, jak to jest - kto bogatemu zabroni! U mnie jakiegoś niesamowitego szału nie było, ale ogólnie podobało mi się to, co widziałam. W jednym miejscu ktoś miał coś takiego - KLIK - ale nie zdążyłam zrobić zdjęcia. To podobało mi się chyba najbardziej, bo nie były to kolejne kościotrupy czy pająki, tylko coś innego.

Moja pani doktor! Jak weszłam do pomieszczenia, to stanęłam na moment
i przyjrzałam się pracownikom. WSZYSCY byli poprzebierani za postacie Disneya.
Moja znajoma zapytała: jak można traktować taką osobę poważnie?! 
Ja sobie pomyślałam, że właśnie nie miałam nic przeciwko. Podobało mi się to!
Taka wyluzowana atmosfera i ludzie, którzy potrafią się bawić :-). 
No i ludzie poprzebierani byli też w innych miejscach, czyli we wszystkich
sklepach, restauracjach, itp. Niektórzy i po ulicach tak chodzili. W sumie
fajna opcja! Podobało mi się to, chociaż nie byłam jakoś bardzo podekscytowana.
* Dostałam oczywiście zgodę na opublikowanie powyższego zdjęcia.


Wyobraźcie sobie, że dziecko podchodzi do domu i widzi ową lalkę, która
pewnie byłaby większa, niż niektóre z nich. A później owe dziecko odwraca głowę i...

...widzi te oczy O_O

Pająki to naprawdę jeden z najpopularniejszych motywów.



Ten to taki bajerancki, bo się świeci!






Wspominałam już o pająkach?
Jeśli listonosz/ka ma arachnofobię, to współczuję.


Te oczy wyglądają świetnie, gdy na dworze jest ciemno
i w środku świeci się światło.

I trochę inwencji twórczej dzieci na drzwiach!





Nie mam pojęcia, co to jest, ale zrobili to sami i fajnie, bo przynajmniej
coś, czego nikt inny nie będzie miał!

A co my mieliśmy pod domem? Takie tam drobiazgi :-).



Do następnego!
Aga