Życie bywa zaskakujące, a czasem nawet szokujące. Nie miałam pojęcia, jak bardzo wszystko się zmieni. Nie tylko moje otoczenie, ale też moje podejście do różnych spraw, większa część mojego życia i sama ja. Niesamowite... Zaledwie 365 dni, a wszystko przewróciło się do góry nogami! I nie chcę, by cokolwiek wróciło do tego, co było wcześniej.
4 listopada dokładnie rok temu o godz. 6:55 wystartowałam z warszawskiego Okęcia po to, by po dwóch godzinach we Frankfurcie przesiąść się w drugi samolot, z którego po dziewięciu godzinach wysiadłam już w Nowym Jorku. Pierwszym i ostatnim razem, kiedy się popłakałam z powodu wyjazdu był moment, w którym samolot dotknął ziemi w NY. Ta ulga, że wszystko się udało, że nie stało się nic po drodze, co pokrzyżowałoby moje plany... Nie, nie chodziło o to, że samolot się nie rozbił ani nic takiego. Chodziło o to, że tyle pracy w to wszystko włożyłam, tyle energii, pieniędzy, nerwów i czasu, że naprawdę osiągnięcie tego celu było niesamowitym doświadczeniem, którego nie zapomnę do końca życia.
Zdecydowałam się wyjechać m.in. dlatego, że w Polsce nic mnie nie trzymało. Miałam oczywiście przyjaciół, znajomych, pracę... Ale czułam, że zrobiłam tam już wszystko, co miałam zrobić i nie widziałam nic pozytywnego, co mogłoby mnie tam jeszcze spotkać. Nie potrafiłam iść z uśmiechem na twarzy, bo zwyczajnie nie miałam się z czego cieszyć. Miałam wrażenie, że nic mi nie wychodziło, a jak już coś wyszło, to poprzedzone to było ogromnymi problemami. Dlatego też na lotnisku w momencie, gdy dziewczyny miały łzy w oczach, ja zacieszałam jak głupia.
Zdecydowałam się wyjechać m.in. dlatego, że w Polsce nic mnie nie trzymało. Miałam oczywiście przyjaciół, znajomych, pracę... Ale czułam, że zrobiłam tam już wszystko, co miałam zrobić i nie widziałam nic pozytywnego, co mogłoby mnie tam jeszcze spotkać. Nie potrafiłam iść z uśmiechem na twarzy, bo zwyczajnie nie miałam się z czego cieszyć. Miałam wrażenie, że nic mi nie wychodziło, a jak już coś wyszło, to poprzedzone to było ogromnymi problemami. Dlatego też na lotnisku w momencie, gdy dziewczyny miały łzy w oczach, ja zacieszałam jak głupia.
Doskonale pamiętam ten czas, kiedy po wylądowaniu w Atlancie po szkoleniu w New Jersey przechodziłam przez to najbardziej ruchliwe lotnisko na świecie, kierując się do miejsca, gdzie ludzie spotykają się ze swoją rodziną czy przyjaciółmi, kiedy ci wracają z różnych miejsc po pewnym czasie, gdy nie widzieli się w ogóle. U mnie wyglądało to trochę inaczej, bo przywitać miałam się z kimś, czyj głos wcześniej słyszałam zaledwie dwa razy w życiu i nawet nie byłam pewna, czy rozpoznam tego kogoś po zdjęciach, które widziałam. Czas ten poświęciłam głównie na próbowaniu uspokojenia mojego serca, które waliło mi jak oszalałe (w końcu miałam mieszkać rok z obcymi ludźmi, nie wiedziałam, czy mnie polubią, co Alicia pomyśli, czy ja się odnajdę, itp.) oraz zastanawianie się, jak właściwie powinnam się przywitać... Podać rękę? Objąć? Powiedzieć hello i poprzestać na tym? Na ruchomych schodach, które prowadziły już do wyjścia, doszłam do wniosku, że będę uważnie obserwować i zobaczę, co Nathan zrobi. Pozwoliłoby mi to ukierunkować moją odpowiedź i nie musiałabym sama nic zaczynać, plując sobie później w brodę, że zrobiłam coś, czego nie powinnam lub czegoś nie zrobiłam, a szkoda. Po prostu bardzo nie lubię niezręcznych sytuacji...
Nic takiego nie miało miejsca, bo Nathan objął mnie jako pierwszy, więc wszystkie moje wątpliwości minęły jak ręką odjął. Pozwoliło mi to poczuć, że jestem very welcomed i na pewno pomogło być bardziej swobodną, chociaż i tak nie do końca, co jest chyba oczywiste, gdy nie ma się pojęcia, jak się będę czuć po tygodniu, miesiącu, trzech miesiącach... Pamiętam doskonale całą drogę autem z lotniska do domu i przywitanie przez Alicię, która weszła do garażu z kwiatkami i rysunkiem, uśmiechając się szeroko. Byłam bardzo podekscytowana i jednocześnie niesamowicie zmęczona, bo na szkoleniu nie miałam w ogóle okazji się wyspać, wiadomo. Przez pierwszy tydzień zasypiałam na stojąco ok. 7 wieczorem, ale zmuszałam się do tego, by wytrzymać przynajmniej do 10, bo jak raz poszłam spać tak, jak mi się chciało, to obudziłam się o 4 nad ranem i nie mogłam już zasnąć, więc nie chciałam popełnić tego błędu ponownie.
Wszystko było dla mnie nowe i nie raz ekscytowałam się na widok czegoś, co dla Amerykanów jest takie oczywiste. Całkowicie zmieniło się otoczenie. Od urodzenia aż do wylotu do Stanów mieszkałam w Warszawie. Co prawda był to Ursynów, więc dość spokojna okolica, ale jednak duże miasto. Tutaj mieszkam w małym miasteczku na obrzeżach Atlanty, do której centrum mam 40 minut. Nasza społeczność tutaj ("osiedle") jest dość mała i całe okrążenie to zaledwie 1 mila (~1,6km). Aby dostać się gdziekolwiek, muszę mieć auto, bo inaczej nie wydostanę się stąd. Raz poszłam na spacer, to wszystkie auta po kolei zatrzymywały się i ludzie oferowali mi pomoc myśląc, że coś się stało. Wszędzie jest mnóstwo zwierząt - poczynając od oposów, przez wiewiórki, jelenie, zające aż po skunksy i kilka innych. Często po przebudzeniu, gdy zerkam w okno, widzę biegającą rodzinę jeleni i aż uśmiecham się sama do siebie.
Kiedyś myślałam, że nie mogłabym nie mieszkać w dużym mieście. Dziś uważam, że to miejsce jest idealne dla mnie.
Bardzo szybko przywykłam do wszystkiego tutaj. Ciężko się nie przyzywczaić, skoro większość jest taka pozytywna. Chociażby ludzie, którzy uśmiechają się do siebie na ulicach nawet wtedy, gdy wcześniej nigdy w życiu się nie spotkali. To było chyba największe zaskoczenie dla mnie. Ta życzliwość! Bardzo mi się to podoba. Nawet, jeśli nikt nie oczekuje odpowiedzi na pytanie how are you?, to nadal bardzo fajnie jest to słyszeć. Ludzie tutaj są również o wiele bardziej otwarci i nie oceniają innych tak, jak w Polsce. Nie spotykam się z dziwnymi spojrzeniami, jakie widywałam często w Warszawie, a w zamian słyszę komplementy od zupełnie obcych ludzi. Sama też zaczęłam je prawić i nikt nie patrzy na mnie, jak na idiotkę. Nie mam żadnego problemu z zagadywaniem do ludzi i gadaniem o różnych rzeczach czy pytaniem o jakąkolwiek pomoc gdziekolwiek.
Sama ja stałam się bardziej otwarta, uśmiechnięta, wesoła. Wiem, czego chcę od życia i wreszcie potrafię sobie wyobrazić, że będę to miała i nie jest to wcale żadna abstrakcja. Spojrzałam na życie z innej perspektywy i znalazłam drogę, którą chce iść. Podniosła mi się samoocena i takie małe rzeczy, jak np. malowanie sobie ust czerwoną szminką są wielką zmianą, bo przed wyjazdem bym tego nie zrobiła. Ogromną częścią tego jest Nathan, który pokazał mi nowe możliwości, inne perspektywy i sprawił, że zrozumiałam wiele rzeczy, których nie rozumiałam wcześniej. Wszystko nagle nabrało sensu.
Czy za czymś tęsknię? Tak, niedawno zdałam sobie sprawę, że tęsknię za takimi rzeczami, jak np. oglądanie filmików z koncertów LMFAO z Martą i spanie u niej w domu; siedzenie do północy u Magdy i zamarzanie na przystanku autobusowym; spotykanie ludzi, z którymi pracowałam; chodzenie na występy Łowców.B z siostrą... I jest jeszcze kilka innych rzeczy. Niedawno się popłakałam, jak sobie o tym myślałam i przyszła mi do głowy myśl, że nie wiem, kiedy będę miała okazję na powtórzenie czegokolwiek z tymi samymi ludźmi.
To, co wiem na pewno to fakt, że decyzja o wyjeździe zaowocowała nie tylko rozwinięciem się moich zdolności mówienia po angielsku, zwiedzaniem nowych miejsc czy poznawaniem nowych ludzi, ale również rozwinięciem samej siebie. Oraz, co najważniejsze, znalazłam swoich ludzi... rodzinę. Nathana, który jest najlepszą osobą, jaką w życiu spotkałam i bez którego życia sobie nie wyobrażam; i Alicię, mega kochane dziecko, które wniosło do mojego życia bardzo wiele.
Plany na przyszłość? Będę informować na bieżąco, czyli w tej kwestii nic się nie zmieni!
I tak oto, ze łzami w oczach (jak to ja), żegnam się. Na zakończenie dodam 12 zdjęć - po jednym z każdego miesiąca z mojego pierwszego roku w Stanach - od listopada 2013 do października 2014.
Do następnego!
Aga
Wszystko było dla mnie nowe i nie raz ekscytowałam się na widok czegoś, co dla Amerykanów jest takie oczywiste. Całkowicie zmieniło się otoczenie. Od urodzenia aż do wylotu do Stanów mieszkałam w Warszawie. Co prawda był to Ursynów, więc dość spokojna okolica, ale jednak duże miasto. Tutaj mieszkam w małym miasteczku na obrzeżach Atlanty, do której centrum mam 40 minut. Nasza społeczność tutaj ("osiedle") jest dość mała i całe okrążenie to zaledwie 1 mila (~1,6km). Aby dostać się gdziekolwiek, muszę mieć auto, bo inaczej nie wydostanę się stąd. Raz poszłam na spacer, to wszystkie auta po kolei zatrzymywały się i ludzie oferowali mi pomoc myśląc, że coś się stało. Wszędzie jest mnóstwo zwierząt - poczynając od oposów, przez wiewiórki, jelenie, zające aż po skunksy i kilka innych. Często po przebudzeniu, gdy zerkam w okno, widzę biegającą rodzinę jeleni i aż uśmiecham się sama do siebie.
Kiedyś myślałam, że nie mogłabym nie mieszkać w dużym mieście. Dziś uważam, że to miejsce jest idealne dla mnie.
Bardzo szybko przywykłam do wszystkiego tutaj. Ciężko się nie przyzywczaić, skoro większość jest taka pozytywna. Chociażby ludzie, którzy uśmiechają się do siebie na ulicach nawet wtedy, gdy wcześniej nigdy w życiu się nie spotkali. To było chyba największe zaskoczenie dla mnie. Ta życzliwość! Bardzo mi się to podoba. Nawet, jeśli nikt nie oczekuje odpowiedzi na pytanie how are you?, to nadal bardzo fajnie jest to słyszeć. Ludzie tutaj są również o wiele bardziej otwarci i nie oceniają innych tak, jak w Polsce. Nie spotykam się z dziwnymi spojrzeniami, jakie widywałam często w Warszawie, a w zamian słyszę komplementy od zupełnie obcych ludzi. Sama też zaczęłam je prawić i nikt nie patrzy na mnie, jak na idiotkę. Nie mam żadnego problemu z zagadywaniem do ludzi i gadaniem o różnych rzeczach czy pytaniem o jakąkolwiek pomoc gdziekolwiek.
Sama ja stałam się bardziej otwarta, uśmiechnięta, wesoła. Wiem, czego chcę od życia i wreszcie potrafię sobie wyobrazić, że będę to miała i nie jest to wcale żadna abstrakcja. Spojrzałam na życie z innej perspektywy i znalazłam drogę, którą chce iść. Podniosła mi się samoocena i takie małe rzeczy, jak np. malowanie sobie ust czerwoną szminką są wielką zmianą, bo przed wyjazdem bym tego nie zrobiła. Ogromną częścią tego jest Nathan, który pokazał mi nowe możliwości, inne perspektywy i sprawił, że zrozumiałam wiele rzeczy, których nie rozumiałam wcześniej. Wszystko nagle nabrało sensu.
Czy za czymś tęsknię? Tak, niedawno zdałam sobie sprawę, że tęsknię za takimi rzeczami, jak np. oglądanie filmików z koncertów LMFAO z Martą i spanie u niej w domu; siedzenie do północy u Magdy i zamarzanie na przystanku autobusowym; spotykanie ludzi, z którymi pracowałam; chodzenie na występy Łowców.B z siostrą... I jest jeszcze kilka innych rzeczy. Niedawno się popłakałam, jak sobie o tym myślałam i przyszła mi do głowy myśl, że nie wiem, kiedy będę miała okazję na powtórzenie czegokolwiek z tymi samymi ludźmi.
To, co wiem na pewno to fakt, że decyzja o wyjeździe zaowocowała nie tylko rozwinięciem się moich zdolności mówienia po angielsku, zwiedzaniem nowych miejsc czy poznawaniem nowych ludzi, ale również rozwinięciem samej siebie. Oraz, co najważniejsze, znalazłam swoich ludzi... rodzinę. Nathana, który jest najlepszą osobą, jaką w życiu spotkałam i bez którego życia sobie nie wyobrażam; i Alicię, mega kochane dziecko, które wniosło do mojego życia bardzo wiele.
Plany na przyszłość? Będę informować na bieżąco, czyli w tej kwestii nic się nie zmieni!
I tak oto, ze łzami w oczach (jak to ja), żegnam się. Na zakończenie dodam 12 zdjęć - po jednym z każdego miesiąca z mojego pierwszego roku w Stanach - od listopada 2013 do października 2014.
listopad 2013
Nowy Jork
grudzień 2013
spacer z Alicią
styczeń 2014
Miami
"if you can dream it, you can do it"
luty 2014
Los Angeles
marzec 2014
moje ulubione kwiaty i dodatek :-)
prezent na moje 22. urodziny
kwiecień 2014
Cleo
maj 2014
weekend w Destin na Florydzie
czerwiec 2014
spotkanie OFC Filipa Bobka w Warszawie
razem z Nathanem i Alicią
lipiec 2014
urodziny Alicii i Nathana
sierpień 2014
z Kate w Miami Beach
wrzesień 2014
kolejne spełnione marzenie
październik 2014
:-)
Do następnego!
Aga
Dawno mnie tu nie było :) Mam TROCHĘ notek do nadrobienia, nadrobię na pewno, dlatego, że prowadzisz jednego z najlepszych blogów. Gratuluję ci tego wszystkiego, co przeżyłaś, tego wszystkiego, co się wydarzyło w Twoim życiu. Moje lany się trochę pozmieniały a wyjazd przesunął, nie zrezygnowałam :D tylko trochę przesunęłam :P (o jakieś 3 lata :D ) Czuje się związana z Twoim blogiem, dlatego, że jestem tu u Ciebie niemalże od początku. Cieszę się, że wszystko tak dobrze się u Ciebie potoczyło i oby tak dalej :)
ReplyDeleteDzięki! Miło mi :)).
DeleteNo i powodzenia z Twoimi planami!
piękny kot! Wygląda jak te rasowe drogie kociska.
ReplyDeleteMam nadzieję że mój rok będzie równie udany:)
Cleo to kot bengalski :).
DeleteŻyczę powodzenia więc!
Wiesz co? Czytając to podsumowanie mam wrazenie, ze z kazdego zdania płynie głośńe "TO MÓJ NAJLEPSZY ROK W ZYCIU" i bardzo mnie to cieszy :) To najwazniejsze i zyczę Ci, zeby kolejny rok był jeszcze lepszy! :)
ReplyDeleteW sumie fajnie, że miałaś takie wrażenie, bo trochę tak czułam, pisząc to :).
DeleteUwielbiam ostatnie zdjęcie! Cieszę się, że tak wspaniale przeżyłas i wykorzystałas w stu procentach ren rok :) powodzenia dalej!
ReplyDeletePaula
Też bardzo je lubię :).
DeleteTak strasznie, Ci zazdroszczę. Nawet nie wiesz jak bardzo ja bym chciała wyjechac ale niestety nie mogę. Bardzo sie cieszę, ze odnalazłas tam szczeście i swoje miejsce na Ziemi, gratulacje kochana:*
ReplyDeleteMarta
Nigdy nie mów nigdy ;)!
DeleteBardzo fajny i radosny post! Świetnie, że tak Ci się wszystko poukładało za wielką wodą:) Zawsze z przyjemnością czytam Twój blog i czekam na kolejne wpisy.
ReplyDeletePozdrawiam serdecznie!
D.
PS. Boska fota Cleo!
Dzięęęęki :)
DeletePamiętam jak zaczynałam czytać Twojego bloga...a to już rok!
ReplyDeleteMiło się czyta posty, z których bije TAK pozytywną energią...
cieszę się, że tak Ci się wszystko ułożyło i oby dalej się układało jeszcze lepiej! :)
Widzisz, jak szybko ten czas leci!
DeleteMam nadzieję, że będzie lepiej albo chociaż tak dobrze, jak teraz :).
Aga,
ReplyDeleteTwój post skłonił mnie do większych refleksji i sentymentów niż zakłada to norma :-)
Po pierwsze, przypomniało mi się jak dopiero się poznałyśmy i jak strasznie się ekscytowałam Twoim przylotem i jak często odwiedzałam Twojego bloga by sprawdzić, co u Ciebie i jak sobie radzisz.
A poradziłaś sobie świetnie. Promieniejesz, znalazłaś ludzi, których kochasz i którzy pozwolili Ci na rozwój i bycie naprawdę osobą, którą chcesz być.
Wszystkiego dobrego Aga i hej, korzystaj ile wlezie!
Cieszę się :D.
DeleteTeż pamiętam, jak dopiero co się poznałyśmy! A tu proszę, ile czasu już zleciało... I ile przed nami!
Dzięki!
Mimo, że nie znam Cię osobiście, tylko z Twojego bloga, ten post strasznie poprawił mi humor. Cieszy mnie to, że tak wszystko Ci się ułożyło i w końcu czujesz się szczęśliwa. Znalazłam Twojego bloga w styczniu, jestem do tej pory i na pewno zostanę :)
ReplyDeleteCieszę się!! I mam nadzieję, że zostaniesz :)
DeleteOpisz historię swoją i Nathana bo to bardzo ciekawe!
ReplyDeleteRozumiem, że Cię ta historia ciekawi! Niestety jednak nie zaspokoję tej ciekawości, bo nie chcę pisać o tak prywatnych sprawach.
DeleteTo niby tylko rok i jakbyś dopiero co wyjeżdżała, a z drugiej strony tyyle rzeczy się wydarzyło przez ten czas! Masakra :O
ReplyDeleteNajważniejsze, że jest tylko lepiej :) I służy Ci ta Ameryka, no nie da się ukryć <3
A w Polsce chyba najbardziej będzie mi zawsze brakowało tej życzliwości i uśmiechów obcych ludzi na ulicach, o których mówisz. Jak widać nie tak trudno o pozytywne nastawienie do życia :)