Saturday, April 25, 2015

Aplikowanie o zieloną kartę po ślubie z obywatelem USA - krok po kroku. (+ aktualizacje na bieżąco)

Hejka!

Co słychać? U mnie spokojnie, jak zawsze. Ostatnio wracam do moich ulubionych piosenek, których nie słyszałam dawno i tak oto słucham sobie właśnie Michaela Jacksona... Od Scream, przez Beat it, Stranger in Moscow, Who is it, po Blood on the dancefloor, Privacy, They don't care about us i wiele, wiele więcej... Ahh, to jest muzyka!
Właśnie gotują mi się warzywa do sałatki jarzynowej z majonezem. Taaaaką ochotę na nią mam od dłuższego czasu, że w końcu się zebrałam, żeby zrobić. Przypuszczam, że będę jedyną osobą, która będzie ją jadła, no ale cóż... Trudno, więcej dla mnie, nie?

Macie piosenkę, która umili Wam czytanie postu :-P





***


A teraz do rzeczy!


Dzisiaj przygotowałam dość długi post, w którym postanowiłam opowiedzieć Wam o tym, jak ogarniam wszelkie papierkowe sprawy związane z zalegalizowaniem mojego pobytu w Ameryce. Wiem, że często w wielu miejscach pojawiają się pytania i wątpliwości dotyczące tego, jak to właściwie wygląda, więc może mój post będzie w jakimś stopniu pomocny. Tym bardziej, że sama wkurzałam się nie raz, bo w internecie niby jest wszystko, a jak czegoś naprawdę się potrzebuje, to nic nie można znaleźć... Zaznaczam od razu na początku, że niektóre przepisy mogą różnić się między stanami albo nawet hrabstwami i choć zmiany te raczej nie byłyby jakieś duże, to nadal proponuję zapoznać się z tymi w Waszym miejscu zamieszkania na wszelki wypadek. Ten post będzie taką jakby podstawą, tak myślę, a jeśli chodzi o przepisy dotyczące aplikowania o zieloną kartę, to chyba wszędzie są takie same.

Dodam jeszcze, zanim zacznę, trzy takie sprawy:
1. Ten post NIE dotyczy i nie promuje zawierania związku małżeńskiego tylko w celu otrzymania zielonej karty - ja osobiście takich akcji nie popieram! Wyszłam za mąż z miłości, a dodaję to wszystko po to, by pomóc tym, którzy są w podobnej sytuacji.
2. Po wyjściu za mąż/ożenieniu się z obywatelem/obywatelką USA, NIE dostaje się ani zielonej karty, ani obywatelstwa tak po prostu. Związek małżeński jest do tego podstawą, ale o wszystko trzeba się starać. Najpierw trzeba złożyć aplikację o zieloną kartę, a dopiero potem po trzech latach od jej otrzymania, o ile dalej jest się małżeństwem,  można aplikować o obywatelstwo. Samo nic się nie robi... A szkoda!
3. Wszystko, co jest zawarte w tym poście podparte jest moim własnym doświadczeniem i tyczy się sytuacji w stanie Georgia.


W związku z tym, że w lutym wyszłam za mąż, aplikuję o zieloną kartę cały czas posiadając jedynie mój formularz DS-2019, bo moja wiza J-1 wygasła wraz z ostatnim dniem pierwszego roku pobytu tutaj jako au pair (3 listopada 2014) i nie starałam się o nową; ważność mojego DS mija 3 listopada 2015. Nie muszę wracać do Polski ani lecieć nigdzie indziej, by składać dokumenty i powiem nawet więcej - składanie ich w USA jest o wiele prostsze, niż będąc poza granicami kraju. Po jakimś czasie od wysłania dokumentów (zazwyczaj 2-3 tygodnie) dostaje się tzw. alien number. 


Mały spis treści tego, co znajdziecie w tej notce:
1. Zawarcie związku małżeńskiego w stanie Georgia.
2. Zmiana nazwiska po ślubie.
3. Aplikowanie o Green Card.
    a) Jakich dokumentów potrzebujemy? Wskazówki dot. wypełniania wniosków.
    b) Wizyta u lekarza; badania.
    c) Gdzie wysyłamy nasze dokumenty?
4. Co po wysłaniu?
5. Co z agencją Au Pair?
6. Wskazówki
7. Kto może aplikować o green card?


Jeśli jesteście zainteresowani, jak to wszystko dokładnie wygląda od samego początku, przez cały proces zbierania dokumentów, itp., czytajcie dalej!


1. Zawarcie związku małżeńskiego w stanie Georgia.
By wziąć ślub, obie strony muszą mieć ze sobą dwa dokumenty potwierdzające tożsamość (tak mi powiedziano, chociaż końcowo poproszona zostałam tylko o jeden) oraz każda ze stron po przynajmniej jednym świadku (świadkowie nie muszą być obywatelami USA; nie muszą mieć nawet zielonej karty - w przepisach niby jest, że trzeba mieć świadków, ale my ich nie mieliśmy i wszystko było ok). Niepotrzebny jest żaden akt urodzenia czy chrztu, natomiast akt urodzenia może być użyty jako jeden z dwóch wymaganych dokumentów tożsamości (musi być przetłumaczony na język angielski, ale nie musi być potwierdzony notarialnie). 
Najpierw trzeba zabrać dokument tożsamości i iść do urzędu (Probate Court) po marriage license (dostaje sie od ręki zazwyczaj; obie osoby muszą być tam razem), a następnie znaleźć kogoś, kto upoważniony jest do udzielania ślubów. Umówić się z tą osobą i tyle. Może to być ksiądz, urzędnik lub zwykły szary obywatel, który ma uprawnienia. Zawrzeć związek małżeński można gdziekolwiek sobie wymyślicie - nawet w centrum handlowym, jeśli macie taką ochotę. Spis uprawnionych osób znaleźć można w internecie (np. TUTAJ).
W czasie ceremonii osoba udzielająca ślubu podpisuje marriage license, które to następnie wysłać trzeba z powrotem do tego samego urzędu i po kilku dniach pocztą dostaje się marriage certificate.  
Koszt marriage license to $76 za dwie osoby. Słyszałam, że jak się odbędzie nauki przedmałżeńskie, to płaci się mniej, ale nie wiem ile.
Wziąć ślub można w jakimkolwiek hrabstwie, ale w tym samym stanie, w którym wzięliśmy licencję.
Przy aplikowaniu o licencję zaznaczamy, czy chcemy zmienić nazwisko po ślubie, czy też nie. Na marriage certificate kobieta nie ma wpisanego nowego nazwiska (więcej o tym w następnym punkcie).
Jakbyście chcieli pooglądać foty i poczytać co nieco z mojego ślubu, to zapraszam TUTAJ.

Ciekawostki:
W Georgii nielegalne jest branie ślubu z osobą tej samej płci - zmieniło się to 26 czerwca 2015 roku, kiedy to Sąd Najwyższy podjął decyzję o zalegalizowaniu związków małżeńskich par homoseksulanych we wszystkich 50 stanach (wcześniej było to legalne w 38); ojca z córką lub pasierbicą; matki z synem lub pasierbem; brata z siostrą; dziadka z wnukiem; ciotki z siostrzeńcem; wuja z siostrzenicą. Legalne jest natomiast zawracie związku małżeńskiego kuzyna z kuzynką. 
W GA do 1 lipca 2003 roku przed zawarciem związku małżeńskiego trzeba było poddać się badaniom krwi. 
W GA trzeba mieć minimum 16 lat, by ubiegać się o marriage license i jeśli ma się 16 lub 17 lat, oboje rodziców lub prawnych opiekunów muszą być obecni.


2. Zmiana nazwiska po ślubie.
Zmiana nazwiska w dokumentach w USA jest dość prosta. Trzeba zabrać swój akt małżeństwa (u mnie + dowód tożsamości, najbardziej aktualny wydruk I-94 oraz DS-2019) i udać się do Social Security Office w celu zmiany nazwiska na karcie. W internecie proponują ten krok jako pierwszy i w sumie jest to dobra decyzja, bo to SSN to taki nasz PESEL, więc w razie co, później będzie łatwiej załatwić resztę (z tego, co powiedziała mi babka w urzędzie). Numer zostaje ten sam, zmienia się jedynie nazwisko. Nową kartę dostaję się do 14 dni roboczych od złożenia wniosku, a wszystkie dane w systemie aktualizują się w ciągu 24 godzin od złożenia wniosku.
W razie zmiany nazwiska w banku, na prawie jazdy czy na czymkolwiek innym - wystarczy mieć dowód tożsamości i akt małżeństwa (chyba że dana instytucja wymaga czegoś dodatkowego - warto sprawdzić na wszelki wypadek).
Najbardziej oficjalną zmianą jest ta na prawie jazdy.
Jak wspomniałam wyżej, na świadectwie ślubu nie ma wpisanego nowego nazwiska kobiety i trzeba je sobie samemu zmienić. Jest zapis, przykładowo "Anna Kowalska wyszła za mąż za Piotra Nowaka", ale nie ma nic w stylu "i zmieniła nazwisko"...
Ja zmieniłam swoje i bardzo się z tego cieszę :).


3. Aplikowanie o Green Card.
Po wyjściu za mąż/ożenieniu się z obywatelem/obywatelką USA, możemy od razu wysłać aplikację o zieloną kartę. Nie polecam pozostawać na terenie Stanów nielegalnie, bo w razie jak się coś wyda lub będziecie zmuszeni wrócić do Polski, bardzo prawdopodobne jest, że otrzymacie bezwględny zakaz powrotu do USA na 10 lat. I co po niektórzy mówią, że jest ten program ochronny dla Polaków pozostających w US nielegalnie do roku czy coś tam... Być może. Jeśli ktoś chce ryzykować, to proszę bardzo. Ja osobiście nie chcę :-) 


a) Jakich dokumentów potrzebujemy? Wskazówki dot. wypełniania wniosków.
Lista jest długa i wydaje się skomplikowana, ale jak się człowiek za to zabierze, to ostatecznie wcale nie jest tak ciężko. Tym bardziej, że w wielu formularzach wpisujemy te same dane. No, o ile ma się wszystkie potrzebne dokumenty.

Są dwa sposoby na aplikowanie. Jeden składa się jakby z dwóch tur - najpierw wysyła się jedną część (nie do końca wiem co, ale wszystko jest na stronie USCIS) i później stopniowo dostaje się kolejne informacje dotyczące tego, jaki jest nasz następny krok (dotyczy on osób, które aplikują będąc poza granicami USA). Drugi to wysłanie wszystkiego za jednym razem. W niektórych formularzach jest miejsce na wpisanie A number czyli ten alien number, o którym wspomniałam, a którego nie mamy, jeśli aplikujemy będąc na terenie USA, bo w takim przypadku możemy wysłać wszystko za jednym razem, więc pole to zostawia się puste.

Uwaga: jeśli dziewczyna po ślubie przyjęła nazwisko męża, w formularzach wpisuje nowe nazwisko, chyba że poproszono o maiden name lub different names used.

Jeśli ktoś potrzebuje pomocy we wnioskach, to piszcie, chętnie pomogę.


Co wysyłam? 

01. G-325 - biographic information - KLIK
(jeden dla mnie i jeden dla Nathana)
/wymagane

02. G-1145 - E-notification of Applicant/Petition Acceptance - jeśli chcemy mieć dostęp do statusu naszej sprawy online - KLIK
/opcjonalne i bardzo przydatne

03. I-485 - Application to Register Permanent Residence or Adjustment of Status - wniosek o rejestrację stałego pobytu lub zmianę statusu w kraju - KLIK
instrukcja - KLIK
+ opłata $1,070 ($985 - opłata aplikacyjna; $85 - odciski palców)
(wypełniałam ja)
/wymagane

04. I-94 - najbardziej aktualny
/wymagane

05. I-94 - historia podróży w razie wyjeżdżania poza granicę USA
/opcjonalne: prawniczka powiedziała, że nie trzeba, ale "zawsze lepiej mieć więcej, niż za mało"

06. I-130 - Petition for Alien Relative - petycja o ustalenie związku pomiędzy obywatelem USA, a osobą, która chce otrzymać zieloną kartę - KLIK
instrukcja - KLIK
+ czek na kwotę $420
(wypełniał Nate)
/wymagane

07. I-765 - Application for Employment Authorization - wniosek o pozwolenie na pracę - KLIK
instrukcje - KLIK
+ czek na kwotę $380 (UWAGA: Air w komentarzu zwrócił/a mi uwagę na to, że jeśli składa się I-485, to nie trzeba uiszczać dodatkowej opłaty za I-765. Przyjrzałam się więc instrukcjom i faktycznie tak jest. Dzięki! Jest też kilka innych przypadków, kiedy to opłata 380 dolców nie dotyczy, więc warto się temu przyjrzeć.)
(wypełniałam ja)
/opcjonalne

08. I-864 - Affidavit of Support - oświadczenie sponsora - KLIK
instrukcje - KLIK
(wypełniał Nate)
Klikając TUTAJ znajdziecie tabelki wyjaśniające ile dana osoba musi zarabiać, by być sponsorem i pod jakimi warunkami.
/wymagane

09. I-693 - badania lekarskie - KLIK
(wypełniał lekarz - więcej o tym pod tym spisem)
/wymagane

10. DS-2019 
(w razie posiadania wizy J-1; prawniczka powiedziała, że w razie przedłużania programu dobrze jest dołączyć tak nowy, jaki stary DS)
/opcjonalne

11. kopia odpisu zupełnego mojego aktu urodzenia + tłumaczenie na angielski (tłumaczenie powinno być potwierdzone notarialnie, ale nie musi - czasem proszą o nowe, czasem nie; przetłumaczyć może każdy, kto zna angielski)
/wymagane

12. kopia aktu urodzenia Nathana
/wymagane

13. kopia naszego aktu małżeństwa
/wymagane

14. kopia mojego paszportu oraz wizy
/wymagane

15. kopia paszportu Nathana
/wymagane

16. kopia aktu małżeństwa z poprzedniego związku Nathana
/jeśli dotyczy

17. kopia orzeczenia rozwodu z poprzedniego małżeństwa
/jeśli dotyczy

18. employment letter - list od pracodawcy Nathana zawierający informacje od kiedy Nathan pracuje w tamtym miejscu, na jakim stanowisku, w jakim trybie oraz ile zarabia
(dotyczy sponsora)
/wymagane

19. kopie earning statements - Nathan (4 ostatnie)
/wymagane

20. kopie W2 Nathana za ostatnie 3 lata
/wymagane

21. kopie formularzy podatkowych Nathana (że płacił) - ostatnie 3 lata
/wymagane

22. 2 zdjęcia paszportowe Nathana oraz 2 moje zdjęcia paszportowe
/wymagane


No i dowody na to, że jest się małżeństwem z miłości, a nie dla zielonej karty, co jest wymagane :-)... Dowodami mogą być:
* zdjęcia (trzeba dodać min. 10 - najlepiej z rodzinami, przyjaciółmi, w miejscach publicznych)
* wspólne konto bankowe
* wspólne ubezpieczenie zdrowotne/jakiekolwiek inne
* wspólne rachunki
* listy zaadresowane do obojga
* dopisanie do własności domu/auta
* listy od przyjaciół/członków rodziny
* wyniki badań w razie, gdyby kobieta była w ciąży
* wpólne rozliczenia podatkowe
* i nie mam więcej pomysłów w chwili obecnej...


Dobrym pomysłem jest załączenie listu ze spisem wszystkiego, co urzędnicy znajdą w kopercie w kolejności, w jakiej owe dokumenty są poukładane, a formularz G-1145 dać na samym początku.


b) Wizyta u lekarza; badania.
Jedną z rzeczy, jaką musimy zrobić, to wybranie się do lekarza w celu wypełnienia formularza I-693. Nie może to być jakiś zwykły doktor! Musi to być osoba, która zajmuje się badaniami w celach imigracyjnych. Powiem szczerze, że ja kontakt dostałam od znajomej (chętnie podzielę się nim z osobami, które są z okolicy Atlanty i są w podobnej sytuacji) i nie wiem, gdzie znaleźć resztę, ale przypuszczam, że na stronie USCIC są odpowiednie informacje. Przy takiej wizycie musicie mieć ze sobą listę szczepień przetłumaczoną na język angielski. Lekarz sprawdza i dzięki temu jest w stanie stwierdzić, co musicie mieć zrobione, a co nie. Najbardziej popularne jest szczepienie na grypę, tężec oraz próba tuberkulinowa. Ja miałam dwa szczepienia, ale próby nie miałam, bo miałam ją robioną jako dziecko i wynik będzie ten sam. Pobrali mi też krew. Także za całość (sprawdzenie dokumentów + pobranie krwi + dwa szczepienia) zapłaciłam $308. Gdybym miała robioną próbę tuberkulinową, musiałabym płacić więcej, ale nie wiem ile.
Ciekawostka: jeśli wynik próby jest pozytywny, to lekarz nie podpisuje papierów od razu, tylko kieruje na prześwietlenie płuc (dodatkowe ok. $30-40). Jeśli na prześwietleniu wszystko jest okej, to daje podpis i można odebrać dokumenty, gdy są gotowe (dostaje się dwa zestawy kopii: jedna dla Was, a druga dla USCIS w zaklejonej kopercie, której nie możecie otwierać, by mieli pewność, że nic nie jest sfałszowane). Jeśli coś jest nie tak, to nie daje podpisu i trzeba odbyć min. 6 miesięczne leczenie no i powtórzyć badania po tym czasie.
Żadne ubezpieczenie nie pokrywa kosztu badań lekarskich w celach imigracyjnych (tak powiedział mi doktor), natomiast moje ubezpieczenie pokryło mi prześwietlenie. Nie jest to jednak ubezpieczenie programu au pair, więc nie wiem czy akurat to dałoby cokolwiek, ale przypuszczam, że nie.


c) Gdzie wysyłamy nasze dokumenty?
Zależy od tego, co wysyłacie i gdzie mieszkacie, a odpowiednie tabelki z adresami znajdziecie TUTAJ.


4. Co po wysłaniu?
Musimy cierpliwie czekać na to, aż urzędnik łaskawie zaprosi nas na rozmowę w urzędzie imigracyjnym...
W trakcie oczekiwania na decyzję (z nieważną już wizą i w niektórych przypadkach z wygaśniętym formularzem DS-2019) nie możemy np. podróżować poza granice USA, bo nie będziemy mieli możliwości powrotu.
Aplikacje w sprawie bliskiego krewnego (np. małżonka, ojca) mają status priority, ale nadal trwać to może 6, 9 albo i 12 miesięcy. Jeśli wyszliście za kogoś, kto pracuje dla wojska, to czekać będziecie o wiele krócej. 
Pozwolenie na pracę otrzymać można przed otrzymaniem decyzji o zielonej karcie i czas oczekiwania na owe pozwolenie wynosi zazwyczaj do 90 dni od złożenia odpowiedniego formularza.
Prawniczka powiedziała mi, że zdarzają się sytuacje, kiedy coś się stanie i ktoś jest poinformowany, że zostanie deportowany do swojego kraju, bo przy nieważnych dokumentach i w czasie oczekiwania na decyzję o green card przebywa w US nielegalnie. Powiedziała również, że nigdy nie zdarza się, by do tej deportacji doszło, bo wtedy informuje się ich, że hej, wszystkie dokumenty zostały wysłane i czeka się na odpowiedź od USCIS, ma się alien number i w ogóle (tak swoją drogą, dobrze byłoby mieć go zawsze przy sobie na wszelki wypadek). Powiedziała też, że wyznaczają termin rozprawy sądowej dotyczącej ewentualnej deportacji i jeden z jej klientów dostał termin rozprawy na... za 4 lata i musiał na ten dzień czekać tutaj w US; po 5 tygodniach od wyznaczenia owego terminu dostał pozwolenie na pracę (!), a zieloną kartę po 7 miesiącach od tamtego dnia, po czym umożyli sprawę sądową. Jaki to ma sens? No nie ma żadnego :-) Więc wiecie, jakby komuś z Was przytrafiła się taka sytuacja, to bez obaw! (Wiem, jak to brzmi... Sama pewnie umarłabym na atak serca.)
Wiem, że po otrzymaniu zielonej karty nie można wyjeżdżać poza granice USA na dłużej niż rok (jeśli nie mamy odpowiedniego zezwolenia), bo wtedy nie będzie możliwości zdjęcia warunków z tej tymczasowej (dwuletniej), którą dostaje się na początku oraz nie będzie też możliwości starania się o nową przez kilka kolejny lat (niestety zapomniałam ile). Jak ma się już zieloną kartę to każda nieobecność dłuższa niż 180 dni będzie musiała być wpisana później we wniosku o obywatelstwo amerykańskie.
Można stracić zieloną kartę po popełnieniu przestępstwa kryminalnego i niepłacenie podatków się do tego zalicza.


5. Co z agencją Au Pair?
Legalne jest zawarcie związku małżeńskiego przebywając w Stanach na wizie J-1.
Jeśli macie jakiekolwiek pytania w tej kwestii (zasady agencji, itp.), nawet te z natury "ciekawość" to skontaktujcie się ze mną korzystając z któregoś z TYCH sposobów :-)


6. Wskazówki
* Zacznij ogarniać dokumenty wcześniej, bo czas leci bardzo szybko i lepiej robić wszystko stopniowo, niż zostawiać całość na ostatnią chwilę. Pierwsze czym się zajmij to dokumenty, które musisz ściągnąć z Polski oraz ich tłumaczenia.
* Jeśli mówią Ci, żeby załączyć 10 zdjęć to nie musisz koniecznie załączać tylko 10. Im więcej zdjęć (i innych rzeczy potwierdzających, że Wasze małżeństwo zawarte zostało z miłości) tym lepiej! Jeśli jakiś urzędnik się znudzi i przestanie je oglądać w połowie to trudno. Lepiej go znudzić nieco, niż dostać później prośbę o dostarczenie większej ilości dowodów, bo wtedy pojawi się stres i wszystko przeciągnie się w czasie.
* Koniecznie staw się z partnerem/partnerką na interview z urzędnikiem na czas! Albo w ogóle przed czasem. (To jeszcze przede mną, ale sporo się już nasłuchałam na temat tego spotkania.)
* Umów się z jakimś prawnikiem (immigration attorney) przed wysłaniem dokumentów, by mieć pewność, że wszystko jest w porządku. Taka osoba sprawdzi Ci wszystkie wnioski i podpowie, co ewentualnie można zmienić, co dodać, co wywalić; odpowie na wszelkie pytania. Bez problemu można znaleźć kogoś w internecie, bo jest ich pełno, a ceny są bardzo różne - ja za godzinną konsultację zapłaciłam $50, a moja znajoma aż $450.
* Dokumenty do urzędu imigracyjnego wyślij przesyłką rejestrowaną z potwierdzeniem.
* Sprawdź po cztery razy wszystkie dane, które wpisywaliście w formularze - szczególnie wszelakie numery.
* Upewnij się, że masz zdjęcia, na których jesteście razem z innymi ludźmi - rodziną, przyjaciółmi, na koncertach, imprezach, na plaży, itp. To ważne, bo pokazuje, że się nie ukrywacie ze swoim związkiem, że spędzacie razem czas, że inni Was widzą. Jeśli nie macie wielu takich zdjęć, koniecznie załączcie więcej innych dowodów.
* Jeśli wiesz, że ważność Twojego dokumentu pozwalającego Ci na legalne przebywanie w USA straci ważność przed otrzymaniem zielonej karty to upewnij się, że załatwisz sprawy jak np. stanowe prawo jazdy czy SSN wcześniej, bo w czasie oczekiwania na zieloną kartę nie będziesz mieć możliwości załatwienia ich (by the way, SSN to najlepiej wyrobić od razu po przylocie albo przed składaniem wniosków chociaż, żeby mieć co w nich wpisać).
* Zatrzymaj sobie kopie wszystkich dokumentów, które wysłaliście; od wniosków, przez różne akty, po czeki. Pilnuj również wszelkich dokumentów otrzymanych od biura imigracyjnego, łącznie z rachunkami, potwierdzeniami, itp. Zachowaj kopie potwierdzenia wysyłki dokumentów, by mieć dowód na to, że naprawdę się to zrobiło w razie, gdybyś został/a oskarżony/a o nie wysłanie czegoś.


7. Kto może aplikować o green card?
Dodaję ten punkt jako taki bonus, bo czasem dostaję wiadomości z pytaniami w stylu "kiedy mogę aplikować o zieloną kartę?", więc może się to przyda. Tak więc...
* bliska rodzina obywatela USA (rodzice, małżonek, dzieci poniżej 21. roku życia, brat, siostra - każda z tych kategorii ma oddzielne ramy czasowe i stopień ważności)
* aplikowanie poprzez pracę (praca w restauracji czy w hotelu się do tego nie zalicza)
* osoby ze statusem uchodźcy, ich dzieci
* inne sposoby znajdziecie TUTAJ



W chwili obecnej nic więcej nie przychodzi mi do głowy i wydaje mi się, że napisałam wszystko, co miałam. Sprawdziłam też ten post chyba z 10 razy i myślę, że nic nie pomieszałam. Dajcie znać w komentarzach, jakbyście mieli jakieś pytania - odpowiem, jeśli będę umiała. Będę edytować ten post na bieżąco przy każdej zmianie w mojej sprawie, żeby mieć później wszystko w jednym miejscu, co pewnie niektórym z Was się kiedyś przyda.


Do następnego,
Aga



UPDATES:
* 1 maja 2015 - wysłanie pełnej aplikacji
* 4 maja 2015 - dostarczenie przesyłki do Chicago (sprawdzałam status na stronie USPS)
* 12 maja 2015 - mailowe potwierdzenie otrzymania aplikacji przez USCIS
* 19 maja 2015 - pocztowe otrzymanie potwierdzeń, że USCIS pracuje nad naszą sprawą; otrzymanie Alien number
* 20 maja 2015 - list z wyznaczonym terminem wizyty w USCIS w Atlancie w celu oddania odcisków palców
* 3 czerwca 2015 - wizyta w USCIS w celu oddania odcisków palców
* 30 czerwca 2015 - list z wyznaczonym terminem interview
* 17 lipca 2015 - zaakceptowany i wydany wniosek o pozwolenie na pracę (Employment Authorization)
* 23 lipca 2015 - list z Employment Authorization i z kartą
* 27 lipca 2015 - interview w USCIS Atlanta Application Support Center

Monday, April 20, 2015

Miniony tydzień... | Facebook! | Jak najlepiej nauczyć się angielskiego? Moje sposoby.

// ENGLISH VERSION HERE //


Hejka hejka :-) 



Jako że decyzja dotycząca fanpage'a (fanpage'u? fanpageu? fanpejdża?) została podjęta, od dnia dzisiejszego znaleźć możecie mnie również tutaj - KLIK. Fajna opcja, jeśli chcecie być na bieżąco z nowymi postami lub podejrzeć różne drobne ciekawostki, o których nie piszę na blogu. Zapraszam do polubienia i udostępniania! :-) 




Planowałam w miniony weekend pojeździć po okolicy oraz po Atlancie i porobić fotki kilkunastu miejscom z mojej listy, ale zrezygnowałam i postanowiłam zrobić to innym razem, bo pogoda jest bardzo niepewna. W piątek padało non stop, w sobotę deszcz pojawiał się i znikał no i wczoraj lało od rana, a przestało dopiero koło 7 wieczorem. Wiecie, nie jestem z cukru, więc się nie rozpuszczę, ale jednak wolałabym słonko, jeśli mam cykać zdjęcia. 

Tydzień zleciał mi nawet nie wiem kiedy! Chyba milion razy już to pisałam tutaj na blogu, ale nie zmienia się to i obawiam się, że tak już zostanie na zawsze - czas pędzi nieubłaganie. Bo jak w szkole siedziało się na nudnych lekcjach i pamiętam doskonale, że zdarzało mi się spojrzeć na zegarek i ujrzeć godzinę 10:46 po czym spojrzałam po dwóch godzinach i była... 10:49. Tak gdy chciałoby się pewne momenty zatrzymać teraz, to wszystko przelatuje przez palce.

Co się wydarzyło w minionym tygodniu? Alicii wypadł drugi ząb. Nate mnie wkurzył (tak, tutaj też się to zdarza!). Tulipany mi zwiędły, więc je wywaliłam. Dostałam jakiejś reakcji alergicznej i myślałam, że umrę... Dlatego też nie dodałam notki wczoraj. No i do tej pory nie wiem, od czego mi się tak zadziało. I w dodatku wieczorem upadłam dość nieszczęśliwie i mam teraz problem z ramieniem. Ale zrobiłam dobrą tartę ze szpinakiem, więc też jest jakiś plus! Wczoraj zabrałam się za sprzątanie w domu i gdy zrobiłam sobie przerwę to przeczytałam wiadomość od Moniki, cytuję: "ja wyznaję zasadę, że niedzielna praca w gó*no się obraca" :-D Tak, rozbawiło mnie to!



Na fotkach powyżej zobaczyć możecie naklejkę, którą kupiłam sobie na auto oraz moje ulubione kwiaty, czyli żółte tulipany. Jeśli chcecie, bym coś zrobiła, a ja nie chcę tego zrobić, to kupcie mi kwiaty... haha


***


Czytam czasami pytania skierowane do mnie (lub także przeróżne posty w internecie) dotyczące tego "czy poradzę sobie z angielskim w Stanach", "na jakim poziomie muszę być" albo "jak najlepiej nauczyć się angielskiego". Pomyślałam, że opowiem Wam nieco o moich własnych doświadczeniach i opiniach, i chociaż na pytanie w tytule postu jednoznacznej odpowiedzi raczej nie ma, bo każdy człowiek jest inny, tak mogę powiedzieć, co zadziałało u mnie i być może komuś to coś pomoże. A jakbyście mieli jakieś inne sposoby, które zadziałały w Waszym przypadku, to chętnie poczytam w komentarzach!
Zaznaczam tak na wszelki wypadek - nie uważam się za kogoś, kto zna angielski perfekcyjnie, bo nie, nie znam. Mam jednak doświadczenie w nauce tego języka, którym chcę się podzielić i to, co tu napiszę jest (jak zwykle) tylko moimi odczuciami.


Zacząć muszę od zbojkotowania szkoły raz jeszcze :-) Na pierwszy ogień niech pójdzie to, że w szkołach w Polsce nauczany jest brytyjski i chociaż różnice między brytyjskim a amerykańskim nie są jakieś ogromne, to są wystarczające, by momentami mieć problemy. Mówię tu głównie o słowach i ich używaniu oraz wymowie, bo akcent to jest akurat zupełnie inny. (Nawiasem mówiąc, ja naprawdę nie lubię brytyjskiego, więc nawet w szkole czasami nauczycielka się na mnie irytowała, bo wymawiałam słowa po amerykańsku, a nie brytyjsku i nie miałam zamiaru tego zmienić.) W moim odczuciu nauka jakiegokolwiek języka w szkole to malutki ułamek tego, czego człowiek naprawdę będzie potrzebował, gdy załóżmy wyjedzie za granicę i przyjdzie mu zmienić język i posługiwać się innym przez cały czas od samego początku. Jeden z powodów to fakt, że w szkole jest to zazwyczaj grupa powyżej 10 osób i czasami poziomy są bardzo zróżnicowane. Bywa, że osoba z niskim poziomem musi omijać wiele rzeczy, by nadgonić te trzy inne, które są wyżej; lub osoba z wysokim poziomem siedzi i nudzi się, bo większą uwagę zwraca się na tych z niższym. Poza tym w ogóle się nie rozmawia w danym języku, co jest bardzo ważne według mnie, bo właśnie z tym później są problemy - tzw. bariera językowa, gdy istnieje strach przed mówieniem. Czasem nauczyciele mówią, by na lekcjach używać tylko angielskiego, więc taki uczeń powie raz na jakiś czas: "can I go to the toilet?" i tyle z tego mówienia. Uważam, że na lekcjach przedstawiana jest sucha teoria i w dodatku większość jest w dość oficjalnym tonie, którego nie używa się w sytuacjach innych niż np. pisząc podanie o pracę czy w korespondencji służbowej. Trzeba uczyć się rzeczy, które są tak naprawdę niepotrzebne i później w głowie jest tylko bałagan, a umiejętność rozumienia i samodzielnego myślenia leży. Uczniowie mają milion różnych informacji na raz i czasem ciężko to wszystko przyswoić tak, żeby naprawdę zrozumieć i zapamiętać na dłużej, niż "na po klasówce". A gdy trzeba coś powiedzieć, to nagle przypominają się lekcje z sześcioma różnymi czasami i człowiek zastanawia się, o co tam tak właściwie chodziło i którego powinno się użyć...
Mówiąc o szkole, nie mówię o nauczycielach, tylko o programie nauczania, jaki narzucany jest z góry!


Pierwszy błąd, jaki kiedyś popełniłam próbując się uczyć angielskiego to nauka zdań na pamięć. Nie polecam. Według mnie sprawdza się to tylko wtedy, gdy komuś zależy jedynie na zaliczeniu sprawdzianu (co ja przeżywałam na niemieckim) i nie dba o więcej. Bo wyobraźcie sobie sytuację, w której ktoś uczy się dialogu na pamięć, by później napisać konkretne zdania na kartkówce. Chłopak pyta dziewczynę czy chciałaby pójść z nim na tańce. Dziewczyna ma dwie opcje odpowiedzi, czyli: Yes, I'd like to go with you. albo No, I don't want to go with you. I co, jeśli ta sama dziewczyna za jakiś czas usłyszy od jakiegoś kolesia to samo pytanie. Stwierdzi, że chętnie by poszła, ale tylko wtedy, gdy on odwiezie ją do domu. I co mu powie? Yes, I'd like to go with you... but... yyyy? No kiepska sytuacja, nie da się ukryć. Dużo czasu później zajmie przestawienie się z korzystania z gotowych zdań, na układanie swoich własnych bez gotowców w głowie.

Są jednak rzeczy, których trzeba się nauczyć na pamięć, jak np. czasowniki nieregularne w różnych formach. No chyba że komuś nie przeszkadza chodzenie z wydrukowanymi tabelkami, to wtedy nie trzeba :-)

A co ze słówkami? Wiele razy siedziałam z listą słów i próbowałam uczyć się ich na pamięć po kolei, a potem na wyrywki, żeby nie przyzwyczaić się do konkretnej kolejności. Problem polega na tym, że bardzo dużo słów ma więcej niż jedno znaczenie, więc często nauczenie się jednego polskiego tłumaczenia nic nie da (oprócz piąteczki z kartkówki). Nawet takie proste słowo jak right w tej samej formie użyte być może jako prawo (do czegoś), prawa (strona, ręka), odpowiedni (wybór), racja (masz rację). Albo słowo blue, które każdy zna jako niebieski, ale wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że może też opisać nasz stan - przygnębiony. Dlatego gdy ktoś nauczy się konkretnego jednego znaczenia danego słowa - np.  right - prawa (strona, ręka) lub blue - niebieski - to będzie zmieszany, gdy usłyszy kogoś mówiącego I'm right! albo I feel blue. Kiedy więc siedziałam z listą słów i się ich uczyłam tak, jak było w podręczniku, a później czytałam jakiś tekst w innym miejscu, to wiele razy musiałam się zatrzymać i zastanowić, o co właściwie chodzi, bo moja znajomość wielu słów ograniczała się do jednego polskiego znaczenia.
Co zmieniłam? Kiedy zaczęło mi zależeć na tym, by nauczyć się języka, znalazłam inne sposoby na poradzenie sobie ze słówkami i wywaliłam wszelkie kartki z listami do nauki na pamięć. Uważam, że fajnym pomysłem jest np. kupienie sobie słownika angielsko-angielskiego, w którym można czytać definicje danych słów po angielsku. Dobre jest też uczenie się ich na przykładach zdań, bo wtedy można zobaczyć słowa w kontekście zdania i całą ich otoczkę, czyli co następuje przed, co po, itp.
Są jednak słowa, których warto nauczyć się konkretnie raz a porządnie, bo np. takie eventually nie oznacza ewentualnie, a w końcu/wreszcie, przy czym ewentualnie to possibly i ja osobiście nacięłam się na to jakiś czas temu. Teraz już wiem :-)

Inna sprawa, która mi trochę nie pasuje, to mega nacisk na gramatykę od samego początku nauki. Wydaje mi się, że zasady gramatyki nic nam nie dadzą, jeśli nie będziemy znali słówek, bo jakkolwiek byśmy się wtedy nie starali - nie ułożymy żadnego zdania. Bo wiecie, chyba każdy zdaje sobie sprawę z tego, że najpierw jest osoba, a później czasownik i tutaj nie potrzeba kilku lekcji o tym. Myślę, że jeśli ktoś zaczyna się uczyć angielskiego i od razu duży nacisk kładzie na zasady gramatyki, to w wielu przypadkach szybko się zniechęci. I tak teraz sobie pomyślałam sekundę temu - czy ja kiedykolwiek w ciągu tego półtora roku w US słyszałam kogokolwiek, kto użyłby czasu Future Perfect Continuous? Nie przypominam sobie. A nauczyć się go musiałam.
Nie twierdzę, że gramatyka nie jest ważna, bo jest! Uważam jednak, że na wszystko przychodzi czas i zwyczajnie nie warto robić nic na siłę.

Poprawna wymowa też nie jest czymś, co wejdzie do głowy tak po prostu. Ja osobiście nie znam konkretnych zasad wymowy słów i raczej się tym nie interesuję. Znam po prostu słowa i uważam, że znam język na tyle, by wiedzieć, jak dane słówka przeczytać; kiedy jakaś literka jest niema, kiedy wymawia się o zamiast a, itp. Nie oznacza to, że nigdy nie robię błędów, bo robię :-) Wszystko przychodzi z czasem - im więcej angielskiego używam, tym więcej wiem, czasem nawet nie wiem skąd. To, że comfortable nie czyta się komfortejbl a English to Inglisz a nie Englisz to kwestia zapamiętania po prostu, a nie tego, że zasada jest taka a nie inna (przynajmniej w moim przypadku, bo już wiecie czytając mojego bloga, że nie lubię zasad...). Osobiście nie potrafię też czytać zapisów fonetycznych i nigdy nie chciałam się tego nauczyć. Są słowa, które pisze się tak samo, a czyta w różne sposoby i właśnie w wymowie jest różnica znaczeniowa, jak np. read które przeczytane jako rid oznacza czytać w czasie teraźniejszym, a czytane jako red oznacza czas przeszły od tego samego słowa, a nie kolor czerwony! ;-)
Jak nauczyć się poprawnie wymawiać słowa? Jedna kwestia, to wiadomo - przy nauce słówek, itp., wymowa idzie w parze. Ja lubię czytać coś na głos i wtedy Alicia albo Nathan poprawiają mnie, gdy zrobię jakiś błąd. Fajnie jest też dużo słuchać - filmy, radio, programy telewizyjne - wtedy łączy się przyjemne z pożytecznym. No i rozmowa z rodowitymi Amerykanami (czy tam Brytyjczykami, czy Francuzami...), którzy naprowadzą nas na poprawny tor.


Kilka szybkich rad, którym ufam?
1. Słuchanie piosenek po angielsku - sposób polecany przez wiele osób i w sumie sama go używałam i pomagał. Polecam jednak nie brać wszystkiego tak w 100%, bo w wielu piosenkach jest sporo błędów, często zamierzonych, bo np. łatwiej coś zaśpiewać, gdy zmieni się dane słowo czy użyje się czegoś w zupełnie innym znaczeniu lub nawet pobawi się w słowotwórstwo.
2. Oglądanie filmów/seriali/programów po angielsku z angielskimi napisami - fajny sposób, by załapać wymowę i zapis. No i pomaga zrozumieć różne akcenty (ja np. mam czasami problemy ze zrozumieniem tego typowo południowego).
3. Oglądanie filmów/seriali/programów po angielsku z polskimi napisami - dla tych, którzy nie rozumieją na tyle, by mieć całość po angielsku - uczycie się słówek, ich wymowy, konstrukcji zdań.
4. Czytanie po angielsku na głos - uważam, że to pomaga w oswojeniu się z mówieniem po angielsku i później ewentualna blokada językowa nie jest taka straszna.
5. Pisanie po angielsku - opowiadania, listy, cokolwiek. Jakiś czas temu zaczęłam pisać po angielsku sama dla siebie i bardzo szybko zapamiętywałam słowa, różne znaczenia w różnych kontekstach, konstrukcje zdań, pomaga rozwinąć poczucie swobody w pisaniu, itp. Dlatego teraz nie mam raczej problemów z tłumaczeniami, bo mogę czytać po polsku i pisać po angielsku w tym samym czasie.
6. Tłumaczenie z polskiego na angielski i odwrotnie - kolejny sposób na zapamiętywanie słówek w różnych znaczeniach i przy okazji ogarnianie konstrukcji, itp. W tym przypadku polecałabym nie trzymać się dosłownych tłumaczeń, bo czasami mogą wyjść niesamowite głupoty z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że, jak już wspomniałam, jest wiele słów, które mają dużo różnych znaczeń. A poza tym, są takie rzeczy, które występują w angielskim, a nie występują w polskim, np. Present Perfect, którego dosłowne tłumaczenie byłoby przynajmniej dziwne.
7. Strona ang.pl - trochę z niej korzystałam i przydała mi się w wielu przypadkach!
8. Rozmawianie z Amerykanami, przebywanie z nimi - to jest naprawdę szybki sposób nauki. Jeśli się czegoś nie zrozumie to warto zapytać, co dana rzecz znaczy lub dlaczego została użyta w takiej a nie innej formie, bo gdy się zrozumie, to o wiele łatwiej zapamiętać. Jeśli nie planujecie wyjazdu do US, to jest wiele miejsc w internecie, w których można nawiązać znajomości z osobami z Ameryki i rozmawiać z nimi. No i wtedy nauczyć da się języka, którym ludzie porozumiewają się na co dzień zamiast języka oficjalnego.
9. Korepetycje - według mnie zdecydowanie lepsza opcja niż lekcje w szkołach. Najlepsza możliwość to znalezienie native speaker, który nie potrafi mówić po polsku :-) Jeśli nie ma takiej opcji, to ewentualnie kogoś, kto przebywał w danym kraju jakiś czas i miał możliwość załapać to, jak to wszystko wygląda i przekaże coś więcej, niż tylko suchą teorię z książek.
10. Chęci - bez tego nic się nie da, według mnie. Możliwe, że to, co za chwilę napiszę zirytuje kogoś - chociaż nie taki mój cel - ale uważam, że nawet siedzenie całymi dniami nad książkami i próbowanie wkucia czegoś NIC nie da, jeśli nie będziemy naprawdę chcieli! Dlatego później słyszę teksty w stylu "nie mam zdolności językowych". Zgadzam się z tym, że czasem niektórzy ludzie przyswajają szybciej i więcej, czasem wolniej i mniej, ale jeśli nie przyswajają w ogóle to znaczy, że dana rzecz ich zwyczajnie nie interesuje. I u mnie się to sprawdziło... Angielski miałam od 4. klasy podstawówki i naprawdę nie chciało mi się go uczyć już na samym początku, więc później miałam same 1 i 2 non stop. Kiedy zaczęłam chcieć? Pod koniec 3. klasy gimnazjum. W wakacje zaczęłam chodzić na korki razem z moją koleżanką Martą i w pół roku nadrobiłam WSZYSTKO, czego nie nauczyłam się przez 6 lat w szkole, bo CHCIAŁAM i sama pracowałam nad tym też w domu, a korepetytorka była dobrą pomocą.


Kiedyś, daaaawno temu, przeczytałam w internecie coś, co mi się spodobało, czyli: małe dziecko, które dopiero co uczy się mówić, nie ma lekcji z gramatyki oraz nie ma list słówek do zapamiętania, a jakoś składa poprawne zdania; wie co i kiedy powiedzieć; nie zastanawia się czy zrobi błąd, tylko rozmawia swobodnie. Jeśli np. Alicia nie zna jakiegoś słowa, to pyta co ono oznacza i później pamięta, bo używa się ich na co dzień, a potem może np. nauczyć mnie (jeden z plusów opiekowania się dziećmi, które już mówią). I to wszystko dlatego, że jest otoczona ludźmi, którzy z nim rozmawiają i to wszystko samo wchodzi do głowy. Dlatego właśnie moim zdaniem najlepszym i najszybszym sposobem na nauczenie się języka, jest wyjechanie do danego kraju i przebywanie z ludźmi. I w tym znajduje się moja odpowiedź na pytanie "czy sobie poradzę?" - TAK, poradzisz sobie! Tylko że przez jakiś czas może być ciężko ;-)


Mam nadzieję, że cokolwiek się komukolwiek przyda. Jeśli nie... to trudno. Czujcie się zaproszeni do komentowania :-)


Do następnego razu!
Aga

What happened during last week... | Facebook!

// POLISH VERSION HERE //


Hey there :-)




I made a decision about a fanpage of my blog on Facebook so from today on you can find me here - CLICK. It's a cool option to keep yourself abreast (Nathan told me about this word; he said he likes it ;-) with new posts or to take a look of little things I don't talk here about. Feel free to *like* and to share! :-)




I was planning to drive around here and in Atlanta and take some pictures of places from my list last weekend but I decided to do it another time because the weather is very... unknown. It was raining all the time on Friday, on Saturday the rain would come and go and yesterday it was raining from the very morning and it stopped around 7pm. You know, I'm not made out of sugar so I won't melt but I prefer to have the sun when I want to take pictures.

I don't even know when the previous week passed! I think I said it like million times already but it doesn't change and I'm afraid it'll stay like this forever - the time flies too fast. I remember at school I'd look at my watch and it was 10:46 and I checked the time again after two hours and it was... 10:49. So now when I sometimes want to keep some moments, everything just goes away.

What happened last week? Alicia lost one more tooth. Nate pissed me off (yes, it happens here too!). My tulips died so I threw them away. I got some allergic reaction and I thought I'd die... I still don't know why. And I fell badly so now I have a problem with my arm. But I cooked a tasty spinach tart so there's also a positive thing!



In pictures above you can see a sticker I got for my car :-) And my favorite flowers - yellow tulips.


The second part of my post in Polish is about how to learn English effectively so I won't translate it for you because it wouldn't make any sense :-)

Talk to you next time!
Aga

Tuesday, April 14, 2015

Alicia straciła pierwszy ząb! // Z życia codziennego...

// ENGLISH VERSION HERE //


Hej! Jak leci? Coś ciekawego?

Jako że dodałam ostatnio posty w krótszym odstępie czasu niż wcześniej, to na wszelki wypadek mówię, że TUTAJ znajdziecie notkę o płaceniu US tax przez au pair, a TU moje porównanie tego, co widzę tutaj, a do czego przyzwyczajona byłam w Polsce.


Pierwszy akapit to temat z serii "rozważania Agi", a reszta bardziej na luzie :-D

Czytam sobie czasem dla "odmóżdżenia" różnego rodzaju portale dla kobiet tak polskie, jak i amerykańskie, żeby wiedzieć, co tam w trawie piszczy (plotkarskie, o modzie czy też o różnego rodzaju nowinkach, jak np. stosunki międzyludzkie, itp.). Czasem łapię się za głowę czytając artykuły, ale częściej zdarza się to, gdy czytam komentarze. I, co najgorsze, głównie na polskich stronach. Ile tam jest nienawiści, zazdrości, chamstwa... Ktoś napisze, że się czegoś boi i za moment zostanie zrównany z błotem przez innych, że jest idiotą, bo boi się tego i tamtego, że zachowuje się jak "dzieciak", itp. Ktoś inny skomentuje w normalny i kulturalny sposób, ale wyrazi opinię, która jest inna niż reszta i od razu zostaje obrażany, że jest głupi, bo o niczym nie ma pojęcia. To samo jest, gdy gdzieś tam opublikują zdjęcie jakiejś dziewczyny, która jest podobno piękna, niesamowicie zgrabna, ideał kobiety, itp. Nie daj Boże jakaś komentatorka napisze coś w stylu "nie podoba mi się, jak ona wygląda" to od razu zostaje oskarżana o to, że na pewno jest zazdrosna, sama jest brzydsza i komentuje tak po to, by się dowartościować. To chyba mój faworyt spośród tego wszystkiego i niekwestionowany top, jeśli chodzi o częstotliwość pojawiania się. Dlaczego czytam tego typu rzeczy? Nie wiem w sumie... pewnie z ciekawości. Wydaje mi się, że to jest na tej zasadzie, że ludzie w internecie mogą czuć się anonimowi i dlatego mają odwagę do bycia kimś, kim naprawdę są i do pokazania emocji, które w sobie naprawdę mają, ALE w prawdziwym życiu nie mają możliwości na wyrażenie siebie w ten prawdziwy sposób, bo nie jest to mile widziane, więc trzymają to w sobie, a po powrocie z pracy/szkoły wyżywają się na necie, bo to jedyne miejsce, w którym mogą się tak zachować i czują się bezpieczni. Dlatego nawet się nie irytuję, gdy czytam tego typu rzeczy, bo wiem, że nikt z natury nie jest typem, który tylko chce wbić nóż w czyjeś plecy tak po prostu. Przeszkadza mi to jednak trochę pod tym względem, że szkoda mi ludzi, którzy są obrażani. I teraz nadchodzi najgorsze - czy to samo widuję na amerykańskich stronach? Odpowiedź brzmi NIE. O wiele częściej czytam komentarze, które dają do myślenia, mają jakąś wartość, a osoba pisząca je nie obraża nikogo dookoła. Oczywiście ludzie się kłócą, wiadomo ;-) Ale częściej to jest na zasadzie "okej, ty uważasz, że to dobre, ja uważam, że nie i wyjaśnię dlaczego..." zamiast "ale jesteś głupi!" Od czego ta różnica zależy?
A'propos współczucia... Wiecie, jak to u mnie jest? Największe współczucie czuję do zwierząt, potem do innych ludzi, a dopiero na samym końcu do samej siebie... o ile w ogóle. I wiem doskonale, że to nie jest dobre. No ale wszystko da się zmienić, chociaż poziomu współczucia do zwierząt zmieniać nie chcę. Raczej to ostatnie, czyli do samej siebie.
I taką ciekawostkę Wam powiem, że zostałam wywalona z trzech różnych grup na Facebooku właśnie z tego powodu, że moje zdanie było inne, niż zdanie reszty. I nie, nie obrażałam nikogo, nigdy nie użyłam słowa "YOU" pisząc komentarze, bo zawsze mówiłam tylko o sobie i o tym, co ja myślę, a mimo to byłam dla nich jakimś zagrożeniem, więc woleli mnie wyrzucić, niż rozwiązać cokolwiek tam mieli do rozwiązania. Ale wiecie co... Nie przejmuję się tym, bo skoro spotkałam się z takimi reakcjami to oznacza, że to, co mówiłam jakoś ich tam poruszyło i zastanowili się chociaż przez chwilę, a mnie o to chodzi :-) Jak już tu napisałam kiedyś - świata zbawić nie mogę, ale podzielić się swoim zdaniem owszem!

***

Alicii rusza się pierwszy mleczak i jest taka podekscytowana, że masakra. Mówi, że nie może się doczekać, aż jej wypadnie i włoży go pod poduszkę, cytuję, "mimo tego, że nie wierzę w żadną wróżkę i wiem, że to rodzice dają pieniądze, to ciągle fajnie jest obudzić się z dolarem na łóżku" ;-)
Wyobraźcie sobie, że początek tego akapitu napisałam, gdy Alicia poszła do łazienki oglądać swój ruszający się ząb, a wyleciał on jej tuż po tym, jak do mnie wróciła! Tak się zaczęła ekscytować, że aż nie mogłam się napatrzeć, niesamowity widok. OK, ja też się podekscytowałam :-D
Btw, a'propos braku wiary we wróżkę... Alicia ma zaledwie niecałe 6 lat, a jakiś czas temu powiedziała: "jak zobaczę Jezusa albo św. Mikołaja na własne oczy, to dopiero wtedy w nich uwierzę!" :-) Gdy kiedyś skomentowałam jakiś artykuł i napisałam o tym właśnie, to ludzie mi zarzucili, że kłamię, bo jak takie małe dziecko mogłoby coś takiego powiedzieć, to po prostu niemożliwe... Tak wracając do akapitu wyżej. A jednak! No tyle że oni na tej samej zasadzie, co Alicia - uwierzą, jak usłyszą. 

***

Mam do Was pytanie. Dostałam ostatnio maila od jednej z czytelniczek, która pozwoliła mi na nawiązanie do niego w notce :-) Napisała mi, iż zauważyła, że coraz więcej blogerek zakłada fanpage blogów na fejsie i według niej fajnie by było, gdybym ja założyła swój i wtedy byłoby łatwiej trzymać się na bieżąco, a i mogłabym dodawać jakieś małe ciekawostki, o których nie piszę na blogu. Od razu po przeczytaniu napisałam, że raczej nie, ale potem skasowałam te słowa i zastanowiłam się chwilę... Po czym pomyślałam, że zapytam, co Wy o tym myślicie. Tak więc pytam - ktokolwiek byłby zainteresowany? :-)



Okej, za Polską nie tęsknię, co łatwo można zauważyć czytając moje posty ;-), ale za niektórymi produktami spożywczymi niestety tak. Np. jak ja mogę znaleźć tutaj biały ser? Czytałam, że muszę znaleźć "farmers cheese", ale np. u mnie nigdzie go nie ma. Musiałabym jechać do Atlanty do Whole Foods, żeby go dostać, a nawet nie wiem, czy jest dobry. Dlatego, gdy naprawdę mam na niego ochotę, to muszę jechać do sklepu, który widzicie na fotce... A nie jeżdżę tam z tych dwóch powodów:
a) jest oddalony ode mnie o 100km, co oznacza godzinę i 15 min drogi autem...
w jedną stronę
b) za to, co widzicie na zdjęciu powyżej zapłaciłam... $70!!!!!! 
(Ale sernik był pyszka!) Dałam Nathanowi spróbować chałwę to się skrzywił. Nie może też znieść makowca, ale to dobrze, bo więcej dla mnie!



Tak ciepło się zrobiło!! :-)))) Aktualnie u mnie jest czas, w którym dość często pada deszcz i są burze od czasu to czasu. Biorąc pod uwagę to, że jest tu mnóstwo lasów i zwierząt - deszcz jest niezbędny! A temperatura utrzymuje się na dość wysokim poziomie i już nie powinna spaść, więc to mi się jak najbardziej podoba.



Bardzo podoba mi się to, jak Cleo wygląda, więc czasem robię jej jakieś fotki, ale kurde... Ten kot serio nie lubi ludzi. Nie daje się głaskać, nie przychodzi, nie siada na kolanach. Poza tym 90% czasu spędza na dworze. Jaki jest sens posiadania takiego kota? Ona czasem zabija małe ptaszki i myszki i zostawia je na werandzie. Wiecie co, nie wiem czy o tym pisałam, ale jakiś czas temu Nathan pozwolił jej spać w naszej sypialni, bo strasznie miauczała pod drzwiami, a gdy następnego dnia wróciłam z zakupów, to na podłodze przy drzwiach tego samego pokoju zobaczyłam martwego ptaka i pióra dookoła... Śmiałam się, że Cleo chciała podziękować ;-)


I selfie na zakończenie ;-)



Do następnego!
Aga



PS. Plany na kolejne posty? Aplikacja o zieloną kartę, przykłady aktywnego słuchania do każdej z blokad - na prośbę w komentarzach, opieka medyczna w Stanach, filmy, przejażdżka po mojej okolicy, zabawy z Alicią, jedzenie wegetariańskie/wegańskie w USA... Stay tunned!

Alicia lost her first tooth! // From my daily life...

// POLISH VERSION HERE //


Hey! How are you doing?

I sometimes read different kinds of websites for women; Polish and American ones to know what's going on (gossip, fashion, people's relationships, etc). I sometimes facepalm reading some articles but it happens more often when I read comments. And, what's worse, mostly on Polish sites. How much hate, jealousy, rabble out there... Someone says she's afraid of something and in a minute she'll be insulted that she's an idiot because she's afraid of this and that, she's acting like a "baby", etc. Someone else comments in a normal and mannerly way but will have a different opinion that the others do and he'll be insulted as well because he's stupid, has no idea about anything. The same thing when some website posts a picture of a girl who's apparently beautiful, has amazing body shapes, an ideal woman, etc. If a girl says something like "I don't like the way she looks" she'll read that she's surely jealous, she's ugly and she comments that because she wants to feel better. I think this is my favorite one and undisputed TOP if it comes to frequency. Why do I read things like that? I don't know... out of curiosity I guess. I think it's like this: people can feel anonymous in the Internet and that's why they have this courage to be a person they really are and to show emotions they really do BUT they can't express anything like that in a real life because it's not "appropriate" so they keep everything for themselves and then when they're back from work/school, they use people in the Internet to throw all of those emotions out because this is the only place where they can feel free and be that way. That's why I don't even get irritated when I read those things because I know that nobody is a type of a person who wants to hurt others just because. It bothers me though because I feel compassion to people who are insulted and hurt. And now the worst thing - do I see those things on American websites which I visit? The answer is NO. More often I read comments which give me some new thoughts, have some values in them and people don't insult everyone around. Of course people argue ;-) But it's more like "OK, you think it's good, I think it isn't and let me explain why..." instead of "you're so stupid!!!!" What does this difference depend on?
Speaking about feeling compassion... Do you know what it's like in my case? I have the biggest compassion toward animals, then other people and then, at the very end to myself... if at all. I exactly know it's not good. But I think it's possible to change everything but at the same time I don't want to change the level of my compassion for animals. I'd rather change the last one which is feeling sorry for myself.
And I want to tell you that I got removed from three different groups on Facebook because my opinion was different than others'. And no, I didn't insult anyone and I never used a word "YOU" typing comments because I always talked about myself and about what I think and even then I was some kind of a threat for them so they preferred to remove me instead of to solve whatever there was to solve. But you know what... I don't worry about this because I think if I met reactions like that, it means that what I said touched them somehow and they stopped and thought for a moment and this is what I care about :-) Like I said some time ago - I can't change the world but I can share my opinions!

***

Alicia's tooth is moving and she's so excited! She says she can't wait until it fall off and she'll put it under the pillow, a quote: "even though I don't believe in a tooth fairy and I know parents are the ones who give kids money, it'll still be cool to wake up with a dollar on my bed" ;-)
Imagine that I typed the beginning of this paragraph when Alicia went to bathroom to watch her tooth and it fell off right after she came back to me! She got so excited that I couldn't stop looking at her; amazing. OK, I was excited too :-D
Btw, about that she doesn't believe in a tooth fairy... She's barely 6 years old and she already said some time ago: "when I see Jesus or a Santa with my own eyes, then I'll believe in them!" :-) When some time ago I commented some article and I said what Alicia said, people accused me that I lied because such a small kid wouldn't say anything like that, it's just impossible... But she did! I think they're the same way like Alicia - they'll believe when they hear. 

***

I have a question for you. I received an email from one of my readers who's OK with me referring to it :-) She said she noticed that more and more bloggers have fanpages of their blogs on Facebook and she thinks it'd be cool if I have one to keep people posted and I also could post some small things which I don't talk about on my blog. Right after I read it, I typed I don't think so but then I removed what I typed and I thought for a moment... And then I thought I'd ask you guys what you think. So I'm asking - anyone would be interested? :-)



OK, I don't miss Poland what you can easily see in my posts ;-) but I miss some of the food products. For example, how can I find a cheese I like... I can't even explain what I want. I read it's kinda the same as yours "farmers cheese" but there's nothing like this in my area; I'd have to go to Atlanta to Whole Foods to get it and I don't even know if it's good. So when I really want it, I have to go to a place you see in the picture above... And I don't go there often because of these reasons:
a) it's about 62mi away which means an hour and 15 minutes driving...
one way
b) for what you see in the pic I paud... $70!!!!!
(But cheesecake was delicious!) I gave Nathan something to try but he didn't like what I proposed. Actually I'm glad he didn't like a poppy-seed cake cause there's more for me! ;-)



It's so warm now!! :-)))) It's been raining a lot lately and there are thunderstorms as well from time to time. But we have a lot of animals and trees everywhere so it'd good! I'm glad the temperature is on a high level and I don't think it'll change.



I really like the way Cleo looks but... damn. This can doesn't like people. She doesn't want anyone to pet her, she doesn't come to sit on laps. And she spends 90% of the time outside. What's the point of having cat like this?


And a selfie for goodbye ;-)



Talk to you next time!
Aga

Wednesday, April 8, 2015

Au pair & tax - płacić czy nie? Kilka przydatnych informacji.

Na odpowiedź zawartą w temacie postu nie odpowiem, bo to już od Was zależy. Mam nadzieję, że nie zawiodłam Was za bardzo ;-) Czytałam jednak, że IRS uznaje au pair za pracowników zatrudnionych przez Host Family, więc tygodniowe stypendium jest uznawane jako zarobek, który podlega opodatkowaniu. Nie chcę też się wypowiadać w kwestii tego, czy to jest fair, żeby od au pair wymagać płacenia podatków czy nie, bo to działa na tej samej zasadzie - każdy ma swoje zdanie. Ja osobiście zapłaciłam głównie dlatego, że nie chcę się niepotrzebnie stresować, jeśli urzędnik imigracyjny zada mi pytanie "czy płaciła pani podatki?" Jeden nie zwróci uwagi, a drugi będzie wałkował. A poza tym, co przeczytałam jakiś czas temu w jednej z grup na Facebooku i z czym się zgadzam - mieszkam tu, jeżdżę po ich drogach, chodzę do biblioteki, itp., więc uważam, że podatek zapłacić powinnam. 

Skoro jest jeszcze kilka dni (czas mija 15 kwietnia) to pomyślałam, że odpowiem tutaj w jednym miejscu na pytania, które widywałam w necie i może to komuś coś jakoś pomoże w tym roku albo w przyszłości :-) 

1. Jaki formularz?
1040NR-EZ - znajdziecie go do pobrania TUTAJ.

2. Jak wypełnić?
W internecie znajduje się dość obszerna instrukcja i znajdziecie ją TUTAJ a przykładowo wypełniony formularz z przypadkowymi liczbami macie poniżej w czterech obrazkach.




3. Ile zapłacić?
AuPairCare udostępnia tabelkę ze wszystkimi dokładnie obliczonymi kwotami, które wpisujecie w formularz. Przedstawia się ona tak:

Earnings -> pomnożona ilość tygodni od przylotu do Stanów przez kwotę, którą dostajecie ($195,75) i wynik zaokrąglacie do dziesiątek.
2014 Exemption -> wszędzie to samo, jak widać w tabelce.
Taxable Income -> od Earnings odejmujecie 2014 Exemption
Amount Owed to the IRS -> w instrukcji (KLIK) od strony 23 w dół szukacie wiersza, w którym znajduje się liczba, którą wpisaliście w formularzu w punkcie 14, czyli Wasz Taxable Income.

Możecie sobie sami obliczyć za pomocą tego, co Wam podałam wyżej, jeśli chcecie i przyda się to tym, którzy są z innych agencji, mają inne daty przylotu i nie mają takowej tabelki (bo nie wiem, jak jest z tego typu informacjami w innych agencjach).

Jak widzicie, niektórzy szczęściarze mają do zapłaty $0. Ja tak miałam za pierwszym razem, bo przyleciałam 4 listopada 2013, ale wypełniony formularz i tak wysłałam. Nawet w momencie, gdy nie miałam nic do zapłaty. W roomie znajduje się również mniejsza tabelka dla tych, którzy przedłużali w 2014:


Z tego, co czytałam, to "arrival date" oznacza datę, kiedy przylecieliście do USA.

4. Jak zapłacić?
Można wysłać formularz wraz z czekiem (ale nie gotówką!) tradycyjną pocztą. Info dotyczące tego, jak wypełnić czek znajdziecie w instrukcji na stronie 12.
Można również zapłacić online. Na TEJ stronie znajdziecie informacje dotyczące różnych metod płatności online oraz ewentualne dodatkowe opłaty. Można użyć PayPal, karty debetowj/kredytowej, przelewu bankowego... Także jest z czego wybierać :-) Ja zapłaciłam swój przez stronę używając mojej karty debetowej i prowizja wyniosła mnie $2,89. Po opłaceniu podatku przez internet wyślijcie formularz pocztą (czytałam, że au pair nie są upoważnieni do wysłania formularzu drogą elektroniczną).

Jeśli wysyłacie sam formularz (po zapłaceniu online), to wysyłacie go wraz z potwierdzeniem zapłaty (potwierdzenie możecie zapisać na dysku tuż po potwierdzeniu transakcji) na ten adres:
Department of the Treasury
Internal Revenue Service 
Austin, TX 73301-0215
USA

Jeśli załączacie czek, to wysyłacie go wraz z formularzem tu:
Internal Revenue Treasury 
P.O. Box 1303
Charlotte, NC 28201-1303
USA

5. Myślę, że dobrym pomysłem jest zatrzymanie kopii formularza oraz potwierdzenia płatności na później na wszelki wypadek, jakby się Wam to kiedyś przydało.

6. W FAQ przeczytałam, że punkt G, czyli wypisywanie wszystkich dat, kiedy opuszczało się granice USA oraz daty powrotów do kraju w celach wakacyjnych NIE dotyczą au pair.


Wydaje mi się, że to tyle, jeśli chodzi o wątpliwości, o których czytałam w necie :-) Mam nadzieję, że komuś się przyda. 


Do następnego,
Aga



PS. Na zakończenie dodaję dwa punkty z umowy między AuPair a agencją AuPairCare (możecie kliknąć na obrazek, by go powiększyć):



Saturday, April 4, 2015

Co zaskoczyło mnie w USA? 41 różnic między tym, co jest tu, a co w Polsce...

// I'm not going to translate this post right now so the only option for you to read it in English is to use a Google Translator by clicking HERE. I'll probably add my own translation some time soon. //



Hejka!

Witam w ten ciepły i słoneczny sobotni poranek. Tzn. właściwie w tym momencie jest godzina 10.48, ale to nic, to nic, jeszcze jest rano :-) Zwłaszcza dla mnie, bo dopiero zjadłam śniadanie. Temperatura niesamowicie skoczyła w górę wczoraj i było 36*C, czego kompletnie się nie spodziewałam i jako że nie sprawdziłam prognozy zanim wyszłam z domu, to smażyłam się w spodniach do kostek. Jak to Nathan powiedział: "jak jest zimno to piździ, a jak gorąco, to jest gorąco i nie ma nic pomiędzy". Dzisiaj jadę sobie do jakiegoś centrum handlowego w celu odświeżenia mojej garderoby, więc trzymajcie kciuki za powodzenie mojej misji.

W wersjach roboczych mam aż 18 postów, które czekają na swoją kolej. Ciężko, bo zazwyczaj z tygodnia na tydzień coś nowego wpada i nie wiem, kiedy to wszystko opublikuję. Tym razem zajrzałam tam, bo nie dzieje się aktualnie nic palącego, więc postanowiłam dodać coś innego. Także ten post dodaję z dwóch powodów... Pierwszy jest taki, że natykałam się na podobną tematykę w wielu miejscach w ostatnim czasie, więc pomyślałam, że dorzucę swoje własne trzy grosze do tematu i może znajdziecie coś jeszcze innego. Drugim powodem jest to, że tym razem chciałam dać coś, przy czym można się zrelaksować (oby!), zamiast czegoś głębokiego, jak to bywało ostatnimi czasy. Mam nadzieję, że Wam się spodoba i chętnie poczytam Wasze opinie czy też odpowiem na pytania, które Wam przyjdą do głowy. Zaznaczam jednocześnie, już chyba tradycyjnie, że wszystko to, co zawarte jest w tym poście, jest oparte na MOIM doświadczeniu ze Stanów w ciągu półtora roku mieszkania tu. Półtora roku to bardzo mało, ale jednocześnie wystarczająco, by coś tam opowiedzieć, według mnie.

Będzie długo, ale macie około tydzień na przeczytanie :-D

No to lecimy!  


01. Zakupy internetowe i dostawa w ciągu jednego dnia.
Czegokolwiek człowiek by sobie nie zamarzył - wszystko znajdzie się w sklepach internetowych. Tego typu zakupy są bardzo popularne i samochód kurierski zatrzymuje się codziennie pod każdym domem dostarczając jakieś paczki. Dostawa z np. Amazonu jest ekspresowa i w 90% przypadków moje zamówienia dostaję w ciągu 3 dni od ich złożenia; często następnego dnia. No chyba że coś idzie z Chin albo Europy, to wtedy trochę dłużej to trwa.

02. Podatki... Wszędzie podatki.
Jeśli ktoś wyliczy dokładną kwotę i wybierze produkty za dokładnie tyle, ile pieniędzy ma, to niestety się rozczaruje, bo podatek do wszystkiego doliczany jest dopiero przy kasie. Wyjątkiem u mnie w Georgii, o którym wiem, to H&M, gdzie przy kasie nie naliczają już żadnego podatku i ceny są dokładnie takie, jakie na metkach. Przynajmniej tak było w tych, które odwiedzałam.

03. Napiwki!
Wszędzie! Sprawa tak oczywista, że nikt z tym nie dyskutuje. 

04. Wszechobecna klimatyzacja.
W domach nie otwiera się okien w ogóle, bo wszędzie jest klima... Ogólnie jeśli chodzi o klimat tutaj u mnie, to nie wyobrażam sobie nie mieć klimatyzacji, bo zwyczajnie bym się usmażyła w lato. Czasami jednak dziwi mnie to, że gdy na zewnątrz jest raczej chłodno, to w restauracjach jest jeszcze zimniej i są takie, w których nawet pracownicy chodzą w kurtkach. 

05. Brak sosów do pizzy.
Jak niedawno w pizzerii zapytałam kelnera czy mógłby mi podać sos czosnkowy do pizzy, to spojrzał na mnie jak na idiotkę. Za każdym razem, gdy zamawia się pizzę z dostawą do domu, dostaje się ją bez sosów. Pamiętam z Polski, że jak zamawiałam pizzę, to ZAWSZE miałam dwa sosy - pomidorowy i czosnkowy. Nie zwracałam tu na to wcześniej uwagi, a jak w końcu zaczęłam sama brać sobie jakieś dodatki, to Nathan mi w końcu powiedział: jesteś pierwszą osobą w moim życiu, która bierze sosy do pizzy.

06. Pączki z bekonem, jajecznica z ziemniakami i słodkimi pancakesami z dżemem, itp.
Łączenie słonego ze słodkim... Nie dla mnie. Bardzo popularna sprawa tutaj, ale ja jakoś omijam. A fenomenu słodkiego pączka z lukrem, na którym leży bekon, to ja nigdy nie zrozumiem.

07. Wychodzenie do restauracji.
Wszyscy jadają na mieście. Nieważne czy bogaci, czy biedni - wszyscy wychodzą częściej niż raz w tygodniu. To jest chyba jedna z największych różnic, bo przez pierwsze pół roku w Stanach w restauracjach byłam częściej, niż przez 21 lat w Polsce. Faktem jest, że w dużej części miejsc ceny są bardzo przystępne.

08. Darmowa woda i darmowe dolewki napojów.
Pamiętam, że zaskoczyło mnie to, że pierwsze, co robią kelnerzy często jeszcze przed zamówieniem jedzenia, to podanie szklanki z wodą (i ogormną ilością lodu oczywiście). Woda jest zawsze za darmo i można pić tyle, ile się chce, bo co chwilę dolewają. Często inne napoje, jak np. czarna kawa czy herbata, również dolewane są za darmo.

09. LUDZIE!
Bardzo mili, wyluzowani, pomocni, szczerzy, nie spieszący się... Machają do siebie i mówią "hi, how are you?" nawet, jeśli nigdy wcześniej się nie widzieli. Chodzą po ulicach i sobie śpiewają, pracownicy w sklepach potańcują układając ubrania i nie ma tak, żeby ktoś myślał "co sobie inni pomyślą". Najważniejsze jest to, by czuć się dobrze i jak ma się ochotę pośpiewać, to się śpiewa i już. Uwielbiam to! Mam nadzieję, że kiedyś będę w stanie tak robić.

10. 8-pasmowa autostrada.
Wyobraźcie sobie mój stan, gdy po raz pierwszy jechałam 8 pasmową autostradą do Atlanty z milionem aut dookoła jadących z prędkością 80mph (~130km/h) z moim malutkim doświadczeniem, które zdobyłam w Polsce na kursie prawa jazdy (bo w Polsce jeździłam TYLKO na kursie, nie prowadziłam auta nigdy więcej aż do przylotu do Stanów). Prawie dostałam zawału ;-).

11. Wieczne poruszanie się autami.
Wszędzie są ogromne parkingi, zwłaszcza pod centrami handlowymi. Wiele takich miejsc to sklepy na zewnątrz i zazwyczaj jest tak, że ktoś zaparkuje pod jednym sklepem, a gdy chce przejść do drugiego kilka kroków dalej, to wsiada za kierownicę i prowadzi. Ja od daaawna zabieram Nathana na spacery. Oczywiście nie twierdzę, że wszyscy tacy są, no ale jest to bardzo częste.
Wiele osób twierdzi, że "Amerykanie są tacy leniwi, wiecznie tylko jeżdżą samochodem". No to prawda, że wiecznie jeżdżą samochodami, ale nie dlatego, że są leniwi, a dlatego, że tutaj jak się nie mieszka w centrum dużego miasta, to zwyczajnie nie ma możliwości żyć normalnie bez auta, bo wszędzie są ogromne odległości, a komunikacji miejskiej w większości tych mniejszych miast nie ma. Ja do najbliższego sklepu mam 7-8 minut autem, pod górkę i z górki, bez żadnych chodników dookoła... Nie wyobrażam sobie iść ze sklepu obładowana siatami przez godzinę i 20 minut... I tak jest wszędzie. 

12. Brak kolejek do lekarzy.
To jest jedna z tych rzeczy, którymi jestem zachwycona. Nieważne, do jakiego lekarza musiałabym iść - dzwonię i nie raz wizytę mam tego samego dnia, a jak nie, to i tak bardzo szybko. Tutaj nie ma tak, że ludzie chodzą do lekarzy z jakimiś głupotami. Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek dostał zwolnienie z pracy/ze szkoły "bo tak", jeśli nie ma jakiegoś konkretnego powodu. Nie widuje się tu starszych osób, które mają siłę wrzeszczeć i wykłócać się o miejsce siedzące z osobą, która ma 40*C, ale jest MŁODSZA, a nie mają siły kupić tabletek na gardło i nie zajmować miejsc tym, którzy naprawdę ich potrzebują (w ogóle nikt się tu nie wykłóca, bo nie musi)... Pamiętam, jak złamałam rękę w Warszawie kilka lat temu i pojechałam na ostry dyżur, to siedziałam w kolejce 5 godzin, bo przede mną byli ludzie z kaszlem i gorączką chociażby, bo nie mogli wziąć czegoś na zbicie temperatury i zostać w domu... Tutaj się tego nie zobaczy. Nie tak dawno temu Nate zawiózł mnie na ostry dyżur i od momentu wejścia do środka do chwili zobaczenia się z lekarzem minęło może 10 minut, w czasie których zdążyłam jeszcze wypełnić dokumenty. Ehh, tak, wywalam żale spowodowane złymi doświadczeniami w Polsce ;-). Mówiąc najprościej, podoba mi się to tutaj!

13. 4-way STOP
Czyli wszystkie auta się zatrzymują, a pierwsze rusza to, które zatrzymało się jako pierwsze. Jeśli dwa auta zatrzymają się w tym samym momencie, to pierwsze powinno jechać to, które jest po prawej stronie, ale zauważyłam, że tutaj jest to na zasadzie machnięcia drugiej osobie. Według mnie jest to bardzo prosta sprawa, do której łatwo się przyzwyczaić, chociaż ilość tych znaków STOP wszędzie nadal mnie zaskakuje.

14. Garderoby zamiast szaf.
Nawet w małych mieszkaniach są garderoby, czyli najzwyklejsze małe, większe lub w ogóle duże pomieszczenia z drzwiami. Bardzo mi się to podoba.

15. Reklamacje, wymiana towarów.
Gdy zepsuł mi się laptop, poszłam do sklepu, w którym go kupiłam i zgłosiłam to. W ciągu 15 minut dostałam całkiem nowego laptopa i nikt nawet nie sprawdził, co stało się ze starym. Dodatkowo, w ramach przeprosin dostałam kupon ze zniżką do owego sklepu. Nie miałam nawet rachunku za niego, ale wystarczyło, że miałam kartę, którą płaciłam.
Kiedy zamówiłam płytę na Amazonie i przypadkiem dostałam zamówienie innej osoby zamiast mojego, a na stronie www pokazywało mi, że moja płyta została dostarczona, weszłam w my orders i kliknęłam replace order. Dostałam więc nową płytę, bez żadnego wyjaśnienia dlaczego i po co, a Amazon wysłał to nawet poleconym na ich koszt.
I tak dalej, i tak dalej...

16. Kultura jazdy autem... albo jej brak.
Z jednej strony ludzie nie patrzą w okna, gdy zmieniają pasy, więc nie raz są sytuacje, kiedy ktoś wjeżdża prosto na mnie i zdarzają się momenty, kiedy nie za bardzo mam gdzie uciec; z drugiej strony jak ktoś chce zmienić pas w ostatnim momencie albo w mega zatłoczonym miejscu, to zawsze ktoś go wpuści... Nie ogarniesz.
Czasami mam wrażenie, że ludzie są nawet ZBYT kulturalni. Na przykład często machają innym udzielając im pierwszeństwa, gdy tak naprawdę to oni powinni mieć pierwszeństwo. Nie przepadam za tym.
No i to też jest tak, przynajmniej u mnie, że jak na autostradzie jest ograniczenie prędkości do załóżmy 70mph (~113km/h), to większość będzie jechała max 85mph (chociaż zdarzają się też i tacy chojracy, co pojadą setką, wiadomo). Jak jest ograniczenie do 55mph, to większość jedzie 65mph, a policja zatrzyma dopiero wtedy, gdy pojedzie się 70... Nie mówię, że wszyscy tak robią i są oczywiście ludzie, którzy przestrzegają prędkości, natomiast tacy są zazwyczaj wymijani. Jeśli natomiast chodzi o prędkości na osiedlach (zazwyczaj max to 25mph), w centrach miast czy mniejszych miejscowości (zazwyczaj 45mph, czyli ok. 70km/h), to ograniczenie jest przestrzegane.

17. Niezwracanie uwagi na pieszych!
W związku z tym, że mało kto tu spaceruje, piesi mają naprawdę ciężki czas, gdy chcą przejść na drugą stronę ulicy... Naprawdę ciężki.

18. Ogromne amerykańskie flagi... WSZĘDZIE.
Na wypadek, gdyby ktoś zapomniał w jakim kraju jest ;-). Czasami flagi powiewają przed domami i zazwyczaj w takich sytuacjach jest to znak, że w danym domu mieszka ktoś, kto ma coś wspólnego z wojskiem.

19. Ogromny wybór w ogromnych supermarketach.
Markety są naprawdę duże i w sumie jeśli chodzi o to, co ja widziałam, to takie małe sklepy są tylko na stacjach benzynowych. No i w tych dużych sklepach znaleźć można wszystko, czego tylko dusza zapragnie. A najlepsze jest to, że jak jednak czegoś nie ma, to warto pogadać z managerem i po jakimś czasie znaleźć to, o co się poprosiło!

20. Marnowanie foliowych siatek na zakupy!
Tego to nie ogarniam kompletnie... Mam w koszyku pięć produktów i pracownik pakuje mi je w cztery różne torebki. Gdy mówię, że dziękuję i spakuję sobie sama, to słyszę pytanie "jest pani pewna?" albo tekst "oj, dziękuję pani bardzo za pomoc!" Za pomoc? Spakowałam swoje własne zakupy...

21. Gotowe żarcie.
WSZYSTKO, czego tylko byście zapragnęli. Naprawdę wszystko. Ogromne lodówki z milionem różnych mrożonych gotowców.

22. Kupony na wszystko i spore promocje.
Nie zdarza się tak, żebym wyszła z jakiegokolwiek sklepu bez chociaż jednego kuponu na następne zakupy. Jak nie "drugi produkt za 50%" to "zniżka -$20" albo "darmowe majtki bez żadnych zakupów z kolekcji o wartości poniżej $17" i tak dalej, i tak dalej... WSZĘDZIE! Poza tym jak się robi zakupy, to czasami fajnie wejść w Google i poszukać kuponów, które później można użyć. I to nie tylko w sklepach z ciuchami, ale też w zwykłych spożywczych i w ogóle. Poza tym, tutaj jak są wyprzedaże, to są takie naprawdę spore, a nie to, co w Polsce, że przenią spodnie ze 170zł na 159 ;-P.
Często też do skrzynki wrzucane są gazetki przepełnione kuponami do przeróżnych miejsc. Ostatnio jedna kobieta w sklepie spożywczym miała rachunek na $320, a po odliczeniu wszystkich kuponów zapłaciła zaledwie $3!!!!
No i ja niedawno też pojechałam do sklepu po ramki na zdjęcia  i wyszło mi ok. $150, z czego miałam kartę do tego sklepu na $100, a później dostałam jeszcze zniżkę -20% za założenie karty lojalnościowej (takie karty są tu niesamowicie popularne i naprawdę warto je mieć), po czym dostałam kolejną zniżkę, ale w sumie już nie wiem dlaczego ;-) i ceną końcową było $13.

23. Cashback.
Gdy płaci się kartą za jakiekolwiek produkty, odpowiada się również na pytanie "do you want cashback?", czyli że jak się odpowie "yes", to później wybiera się ile i dostaje się gotówkę, która zostaje odliczona z naszego konta oczywiście. Bardzo wygodna opcja!

24. Tzw. small talks z przypadkowymi ludźmi.
Hi, such a nice day, isn't it? 
You have a beautiful hair!
How are you doing today?
Are you a model?
Hey, I heard your accent, where are you from?
Oh, my husband is so picky! 
I need to start jogging!
Where did you get this dress?
Do you have a boyfriend?
I wiele, wiele więcej... Szczere komplementy udzielane od obcych ludzi bez najmniejszego problemu; bardzo podoba mi się takie otwarcie! No i jak się stoi obok kogoś pod sklepem na przykład, to nie ma szans, by nie zamienić z tą osobą chociaż słowa. Nie ma takiej dziwnej zazdrości i zawiści tutaj. No w Polsce to jest jednak inaczej...

25. Ubieranie się w to, co się komu podoba!
Pierwszy przykład, który zawsze przychodzi mi do głowy - piżamia w supermarketach! Po co się przebierać, skoro jedzie się tylko po jedzenie i wraca do domu, nie? Niedawno widziałam hit - kobieta w szlafroku i kapciach! Nie wiem, co miała pod spodem ;-). Trochę mnie to rozbawiło, ale z drugiej strony powiem Wam, że niesamowicie podoba mi się takie poczucie wolności i to poczucie komfortu. Ale nawet nie tylko o to chodzi, ale też ogólnie o styl. Nie widziałam nie wiadomo jakich cudów, ale chodzi mi tu o takie nieocenianie innych, co było na porządku dziennym w moim życiu w Polsce. Na przykład, bardzo wysokie dziewczyny chodzą w wysokich szpilkach; grubsze kobiety zakładają bardzo skąpe ciuchy i nawet, jak innym się to nie podoba, to nikt nie patrzy się na nikogo z pogardą. Mnie też już coraz mniej obchodzi to, co inni myślą o tym, jak wyglądam i nie spodziewałam się, że tak szybko mi ta zmiana przyjdzie.

26. Zwierzęta wszędzie.
Zające, sarny, wiewiórki, jelenie, szopy, skunksy, kojoty... i wiele więcej. Wszędzie, non stop. Wieczorami trzeba mieć oczy dookoła głowy, bo często zdarza się, że zwierzaki wylatują przed koła i koniec. Dlatego też mało kto ma jakiekolwiek kwiaty przed domami... Bo wszystko zjadłyby jelenie. A jak kojoty wyją do księżyca od czasu do czasu, to spać nie mogę.

27. Wysyłanie WSZYSTKIEGO pocztą.
Czeki, pieniądze, ważne dokumenty z prywatnymi informacjami... Nieważne co, ludzie ufają poczcie!
W temacie poczty jeszcze to fajne jest to, że wszystko da się załatwić u jednej osoby. Jeśli np. macie rachunek do zapłacenia, list do wysłania i odebranie awizo za jednym razem, to wszystko załatwiacie u jednej osoby, a nie musicie mieć trzech numerków do trzech różnych okienek. Łatwo, szybko i przyjemnie.

28. Brak chodników.
No... Tak. Co tu więcej mówić? Raz poszłam na spacer, to auta zatrzymywały się co minutę i ludzie pytali czy wszystko okej. 

29. Dostarczanie paczek przez firmy kurierskie i pocztę.
Czyli zostawianie ich pod głównymi lub tylnymi drzwiami na pastwę losu. W sumie to nikt tu tego nie kradnie, bo inaczej to by się zmieniło raczej. A jak pada, to wkładają paczki w specjalne nieprzemakające worki, żeby nic się nie zniszczyło. I u mnie nie rzucają nimi (przynajmniej nie widziałam), tylko kładą ostrożnie na ziemi.

30. Świętowanie zakończenia szkoły średniej.
Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak ludzie tutaj to świętują! U nas to mam wrażenie, że absolwent wraca do domu i dostaje gratulacje albo i nawet nie, a tutaj wyprawiane są imprezy na zakończenie szkoły. Poza tym, jeśli np. w moim neighborhood jest jakiś absolwent szkoły średniej, to przy wjeździe na tablicy z nazwą mojego "osiedla" (kurde, ja nie wiem, jak to tłumaczyć, sorry) wisi wielki plakat z nazwą szkoły, gratulacjami i listą nazwisk absolwentów, którzy mieszkają w danym miejscu. Wiele rodzin pod swoim domem ma również tablice z nazwiskiem własnego dziecka i z informacją o ukończeniu szkoły. Wszyscy są z tego naprawdę dumni! 

31. Słodka herbata i inne produkty typu "southern". 
Wystarczy, że użyję jednego słowa - SŁODKO! Raz spróbowałam słodkiej herbaty i pożałowałam. Poza tym - tłusto i dużo mięsa.

32. Chiropraktyka.
BARDZO popularna sprawa. Wszyscy wiedzą, co to jest, duża część chodzi do jednego, a gabinety są co krok. Dziedzina medycyjny niekonwencjonalnej, która uratowała mi życie. Półtora roku temu nie byłam w stanie normalnie ruszać lewym ramieniem, bo tak mnie bolało, a teraz chodzę na zajęcia tańca na rurze! Po roku miałam robione badania sprawdzające i wszystkie wyniki (zakres ruchu, napięcie mięśni, układ nerwowy) mi się polepszyły. Gdyby Nate nie znalazł tej kobiety, to za kilka lat nie byłabym w stanie ruszyć szyją i ja tu mówię całkowicie poważnie. A wszyscy lekarze w Polsce mówili mi, że tak naprawdę to mi nic nie jest i tylko udaję, że mnie boli... A tu proszę, wystarczyło zrobić więcej rentgenów i inne testy, by się przekonać, że nie mieli racji. Także POLECAM tym, którzy mają problemy z kręgosłupem, kolanami, bólami głowy czy czymkolwiek innym... Ostrzegam tylko, ale to takie moje zdanie też, by nie ufać od razu temu, kto chce położyć Was na stół bez żadnych wcześniejszych badań. Lepiej znaleźć kogoś, kto zaoferuje owe badania i będziecie mieli pewność, że wszyscy wiedzą, co się w Waszym ciele dzieje i kogoś, kto wyjaśni Wam na czym to wszystko polega. No ale o tym na pewno opowiem więcej, bo jeden z postów w roboczych jest właśnie na ten temat :-).

33. Brak ogrodzeń wokół domów.
U mnie wszędzie tutaj jest tak, że ogrodzenia wokół ogródka tylko z tyłu domu (nie ma ogrodzeń dookoła domów w ogóle) są tylko wtedy, gdy ludzie mają psy i puszczają je wolno no i boją się, że te psy uciekną. Poza tym, nie spotkałam się nigdzie tutaj z ogrodzeniami gdziekolwiek! I bardzo mi się to podoba.

34. Chleb...
Znalazłam normalny, dobry chleb, który nie jest tostowy, więc da się! To nieprawda, że wszędzie są tylko gumiaste chleby tostowe. Ten dobry chleb jest normalny i schnie po ludzku, jak to chleb. Ale zauważyłam, że te typowe amerykańskie chleby mogą leżeć dwa tygodnie i nic się z nimi nie dzieje... Są dalej miękkie, nie mają pleśni, nic. Nie wiem, co oni tam dodają i w sumie nie chcę wiedzieć.

35. Karty kredytowe i czeki.
Bardzo rzadko spotykam się z tym, by ludzie płacili gotówką. Niedawno jak wyciągnęłam gótowkę, by zapłacić za ścięcie włosów, to babka się zdziwiła i powiedziała, że nie widziała banknotów przez przynajmniej tydzień. Ja też już się tak przyzwyczaiłam, że noszę ze sobą tylko kilka dolarów na wszelki wypadek, a tak to wszystko mam na karcie. A monet to szczerze nienawidzę! Poza tym, właściwie zawsze kupując w internecie trzeba mieć kartę kredytową (również w przypadku rezerwowania hotelu czy też wynajęcia auta, itp.) i większość taką kartę posiada. Jednocześnie wiem, że karty debetowe również działają jako kredytowe w tego typu przypadkach.
No i czeki są bardzo popularne. Pracodawcy często płacą czekami, podatek płaci się czekiem (wysyłając go pocztą, btw), w sklepach płaci się czekami... Nasuwa się pytanie - czy trzeba iść do banku, by kasę mieć na koncie? Odpowiedź brzmi: nie. Wystarczy mieć aplikację w telefonie odpowiedniego banku, zrobić zdjęcie czeku, zatwierdzić i już.

36. Światła w radiowozach policyjnych.
Masakra, oślepnąć można. U mnie są niebiesko-biało-czerwone (w jakimś miejscu kiedyś widziałam pomarańczowe) i są tak strasznie jaskrawe, że aż do przesady. Raz jechałam w nocy i byłam jedyną osobą na ulicy, no i policjant mnie zatrzymał. Skręcałam już prawie w lewo i nagle zobaczyłam światła za mną, więc od razu wiedziałam, że muszę się zatrzymać i problem polegał na tym, że te jego światła były tak mocne, że ja nie widziałam, gdzie jadę. Dosłownie nie widziałam NIC przed sobą i skręcałam bardziej na czuja, bo znałam drogę... Po sprawdzeniu dokumentów (polskie i międzynarodowe prawko; nie mam stanowego) policjant zapytał mnie jak się wymawia moje imię i próbował powtórzyć, ale mu się nie udało ;-)
Btw, jeśli jest się zatrzymanym przez policję, to trzeba otworzyć okno i czekać; pod żadnym pozorem nie można wyjść z auta, bo policjant wymierzy w Was z broni! Poza tym, nikt tu z policją nie dyskutuje. Generalnie z tego, co zauważyłam i co mi znajomi opowiadali czasem, rzadko się zdarza, by funkcjonariusz zapytał "czy wie pani, dlaczego panią zatrzymałem?", a jeśli już zapyta, to zawsze odpowia się "nie". Zazwyczaj jednak od razu dostaje się informację o powodzie zatrzymania.

37. Tanio, tanio, tanio.
Kurczę, mówcie co chcecie, ale nadal uważam, że tu jest taniej, niż w Polsce. Głównie elektronika, ale też ciuchy, kosmetyki i ogólnie. Idę do sklepu i za $50 mam pełny wózek rzeczy i nie tylko jedzenia, ale też jakichś kosmetyków chociażby, a w Polsce co ja bym kupiła za 50zł? No niewiele. Nie przeliczam dolarów na złotówki, bo to nie ma sensu, ale generalnie ludzie zarabiają więcej i jak pracują, to naprawdę coś z tego mają, nie stoją w miejscu, dostają awanse, mają spore napiwki, itp., itd. A skoro zarabiają więcej i jednocześnie produkty są tanie, no to wniosek sam się nasuwa. Nie twierdzę, że nie ma biednych ludzi, bo tacy też są, jak to wszędzie na świecie. I też nie wszyscy są bogaci, nie o to chodzi. A jak ktoś tu przyjeżdża myśląc, że od razu zostanie dyrektorem jakiejś firmy no to nie, niestety... Trzeba na to zapracować :-)

38. Brak emerytur.
Nie ma czegoś takiego jak obowiązkowy fundusz emerytalny, na którym zbieramy sobie kasę, którą to dostaniemy jak już skończymy pracować. To zależy od pracodawcy - niektórzy mają taką opcję, inni nie. Dlatego też niektórzy ludzie mogą mieć np. pięć emerytur za jednym razem, bo pracowali w pięciu miejscach, które je miały, a inni nie mają ani jednej. Jednak to, co ma zdecydowana większość, to oszczędności, co w sumie i tak jest lepsze, niż emerytura w Polsce...

39. Uwielbianie kobiet w ciąży.
No tego w Polsce nigdy nie widziałam, ale tutaj to jest tak, że jak jest kobieta w ciąży, to totalnie obca osoba potrafi podejść i zapytać czy może pogłaskać po brzuchu! Nie wiem czy akurat to mi się podoba ;-), ale podoba mi się to, że słyszy się gratulacje od obcych ludzi, że życzą zdrowia, szczęścia i w ogóle wszystkiego... Fajne to jest. No i baby shower! Byłam na jednym, niedługo idę na drugi i nie mogę się doczekać. Bardzo podoba mi się ta tradycja.

40. Brak prywatności w toaletach publicznych.
Tego nie przeboleję. W większości łazienek, jakie widywałam, są zbyt duże szpary między drzwiami i ściankami, spore przestrzenie pod drzwiami, a jak ktoś jest wysoki (np. ja), to drzwi kończą się na wysokości szyi... Nie zawsze, ale no jednak najczęściej... Przykre.

41. Sygnalizacja świetlna...
...po drugiej stronie skrzyżowania. Jakiś czas temu na jednej z grup na Facebooku jedna z dziewczyn zapytała, jak to jest z tym prowadzeniem samochodu w USA. Inna skomentowała i wspomniała właśnie o tym, że tutaj sygnalizacja świetlna jest po drugiej stronie, a nie tak jak w Polsce, że nad autem, które się zatrzymuje. Przypomniało mi się wtedy, jak prowadziłam pierwszy raz późnym wieczorem i podjeżdżałam nieco pod górkę i widziałam czerwone światło, po czym musiałam z tej górki zjechać i gdyby Nathan nie krzyknął "STOP!", to bym wyjechała na środek skrzyżowania, bo nie ogarnęłam jeszcze, że światło jest daaaaaleko... A to skrzyżowanie jest ogromne.


To tyle, co miałam do powiedzenia i od czasu napisania tego nic nowego nie przyszło mi do głowy. A teraz czas na te zakupy!

Do następnego,
Aga